By
Shadow Memory
|
20:37
|
Płatki śniegu unosiły się na wietrze, cały czas, gdy zmierzała na południe. Chłód i połacie bieli zostawały takie same. Przeprawa przez góry Katorphy wykończyłaby niejednego człowieka, sęk w tym, że Aurora nie była człowiekiem.
Dawniej, była lunarianką, ludem księżyca, gwiazd. Afirmowali piękno firmamentu i Uranometrii, każdy otrzymywał imię zgodnie z gwiazdą, pod której blaskiem się urodził bądź od ciała niebieskiego. To były piękne, magiczne tradycje.
To była również przeszłość.
Obecnie Aurora była głównie głodna.
Wyruszyła w długą drogę kilka tygodni temu. Ubrania, a raczej ich strzępy, wisiały na jej dużym ciele niedbale. Rosła, czuła to, mogłaby przysiąść, że około ośmiu centymetrów rocznie. Ile trwała jej tragedia? Jak długo błąkała się po górskich zboczach pokrytych śniegiem, kompletnie niewrażliwa na zimno? Jak często zakopywała się pod zaspami, udając wzgórze, by następnie czekać na nieostrożnych amatorów górskich szlaków.
Każdy smakował inaczej, odkryła to w momencie, gdy jadalne dla normalnych ludzi zatraciły dla niej smak. Syreny, ryby, istoty związane z morzem w istocie, przypominały posmakiem słone wodorosty, świeżość. Zwierzoludzie najbardziej przypominali smakiem dziczyznę i sarninę, a Balaury, och Balaury. Smakowały jak łakocie, każdy z nich jest innym kamieniem, tak jak każda landrynka jest innego smaku.
Aurora pamiętała jak popłakała się, jedząc jednego, chyba był to rubin, smakował jak truskawki... a ona tak przecież kochała truskawki, tęskniła za ich orzeźwiającym delikatnym smakiem i uczuciem, które pozostawały na języku.
Tęskniła za normalnym jedzeniem.
Aurora Borealis była widmem samej siebie. Wychudzoną, monstrualnie wysoką kobietą o nieproporcjonalnym ciele, która w samotności przedzierała się przez lasy, czując, że jej żołądek zasysa się od środka. Powinna nie ulegać, powinna umrzeć. To bolało. Ta forma, nie była życiem, była egzystencją, marną, bolesną egzystencją, od której niejednokrotnie próbowała uciekać. Rzucała się w górskie przepaście, próbowała przebijać się nożami. Nic nie skutkowało.
Pewnego dnia, doszła do wniosku, że to jest jej piekło. A za grzech, który uczyniła została skazana na bolesną, wykańczającą egzystencję.
Najgorsza w tym wszystkim była niepokojąca cisza. Cisza, która zdawała się obserwować każdy jej ruch, śledzić poczynania. Cisza.
Westchnęła i opadła w śnieg. Była tak głodna.
I wtedy zobaczyła łanię, przedzierającą się przez zaspy. Wiedziała, że się nią nie naje, ale... była głodna. Marzyła o zatopieniu zębów w świeżym mięsiwie. Podniosła się z głośnym strzeleniem kości.
Łania nie zorientowała się, co właściwie ją dopadło. Jej głowa odpadła kilka metrów dalej, chlapiąc olśniewający bielą księżyc krwią. Aurora zdzierała z niej futro, zawodząc jak ranione zwierzę, pakując sobie świeże, ociekające krwią mięsiwo wprost do ust. Księżyc i śnieg oświetlały ją, posilającą się wśród drzew.
Z jej ust wydobył się skowyt. Wiedziała, że to jej nienasyci. Wiedziała, że wkrótce będzie zmuszona posilić się kimś, kto miał takie same oczy jak ona. Równie przerażone i pełne bólu.
Uniosła głowę, słysząc dźwięk łamanej gałęzi.
Dawniej, była lunarianką, ludem księżyca, gwiazd. Afirmowali piękno firmamentu i Uranometrii, każdy otrzymywał imię zgodnie z gwiazdą, pod której blaskiem się urodził bądź od ciała niebieskiego. To były piękne, magiczne tradycje.
To była również przeszłość.
Obecnie Aurora była głównie głodna.
Wyruszyła w długą drogę kilka tygodni temu. Ubrania, a raczej ich strzępy, wisiały na jej dużym ciele niedbale. Rosła, czuła to, mogłaby przysiąść, że około ośmiu centymetrów rocznie. Ile trwała jej tragedia? Jak długo błąkała się po górskich zboczach pokrytych śniegiem, kompletnie niewrażliwa na zimno? Jak często zakopywała się pod zaspami, udając wzgórze, by następnie czekać na nieostrożnych amatorów górskich szlaków.
Każdy smakował inaczej, odkryła to w momencie, gdy jadalne dla normalnych ludzi zatraciły dla niej smak. Syreny, ryby, istoty związane z morzem w istocie, przypominały posmakiem słone wodorosty, świeżość. Zwierzoludzie najbardziej przypominali smakiem dziczyznę i sarninę, a Balaury, och Balaury. Smakowały jak łakocie, każdy z nich jest innym kamieniem, tak jak każda landrynka jest innego smaku.
Aurora pamiętała jak popłakała się, jedząc jednego, chyba był to rubin, smakował jak truskawki... a ona tak przecież kochała truskawki, tęskniła za ich orzeźwiającym delikatnym smakiem i uczuciem, które pozostawały na języku.
Tęskniła za normalnym jedzeniem.
Aurora Borealis była widmem samej siebie. Wychudzoną, monstrualnie wysoką kobietą o nieproporcjonalnym ciele, która w samotności przedzierała się przez lasy, czując, że jej żołądek zasysa się od środka. Powinna nie ulegać, powinna umrzeć. To bolało. Ta forma, nie była życiem, była egzystencją, marną, bolesną egzystencją, od której niejednokrotnie próbowała uciekać. Rzucała się w górskie przepaście, próbowała przebijać się nożami. Nic nie skutkowało.
Pewnego dnia, doszła do wniosku, że to jest jej piekło. A za grzech, który uczyniła została skazana na bolesną, wykańczającą egzystencję.
Najgorsza w tym wszystkim była niepokojąca cisza. Cisza, która zdawała się obserwować każdy jej ruch, śledzić poczynania. Cisza.
Westchnęła i opadła w śnieg. Była tak głodna.
I wtedy zobaczyła łanię, przedzierającą się przez zaspy. Wiedziała, że się nią nie naje, ale... była głodna. Marzyła o zatopieniu zębów w świeżym mięsiwie. Podniosła się z głośnym strzeleniem kości.
Łania nie zorientowała się, co właściwie ją dopadło. Jej głowa odpadła kilka metrów dalej, chlapiąc olśniewający bielą księżyc krwią. Aurora zdzierała z niej futro, zawodząc jak ranione zwierzę, pakując sobie świeże, ociekające krwią mięsiwo wprost do ust. Księżyc i śnieg oświetlały ją, posilającą się wśród drzew.
Z jej ust wydobył się skowyt. Wiedziała, że to jej nienasyci. Wiedziała, że wkrótce będzie zmuszona posilić się kimś, kto miał takie same oczy jak ona. Równie przerażone i pełne bólu.
Uniosła głowę, słysząc dźwięk łamanej gałęzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz