Nieskończone piaski. Właśnie z nimi kojarzyły mu się pagórki na pościeli łóżka, na którym siedział. Wysokie, niekończące się wydmy.
Czy on je w ogóle opuścił? Nagle odwrócił się i rozejrzał po pokoju, szukając spojrzeniem pustynnych stworów.
Nie było ich. Towarzyszył mu tylko on sam.
– Znajdzie mnie – ocenił, choć nawet nie wiedział, kto go szuka. – Jest już blisko – stwierdził drżącym szeptem, mocniej się garbiąc i tym samym kuląc.
Znajdzie go. Ktokolwiek to jest.
Usłyszał kapnięcie, zupełnie jakby kropla gęstego płynu opadła na materiał. James to jednak zignorował, znów odwracając się do ściany.
Uniósł sztylet, ponownie wbijając jego koniec w ścianę i zeskrobując z niego farbę.
– Jest blisko – powtórzył mrukliwie.
Mocniej zacisnął blade palce na rękojeści, beznamiętnie przyglądając się osypującemu się na pościel proszkowi, który jeszcze przed chwilą zdobił kolorem ścianę w pokoju.
Proszkowi tak drobnemu i miękkiemu, że wywoływał u niego odruch wymiotny, choć jego żołądek zapewne zaszczyciłby pościel jedynie porcją żółci. Czuł, jak stopy zatapiają mu się w drobnym i miękkim piachu. Zaczęło mu brakować gruntu, płuca ścisnęły się od gorąca i duchoty. Nie mógł odetchnąć, a miejsca pod żuchwą, w które wciskał palce, bolały coraz bardziej. Nie chciał pozwolić sobie złapać oddechu, bo miał wrażenie, że z kolejną dawką powietrza głowa rozboli go coraz bardziej, a głosy staną się bardziej natarczywe.
Zaczęła go ogarniać panika. W uszach odbijał mu się donośny rytm jego pulsu. Otaczały go podwodne fale, których prądy rytmicznie obijały ciało Jamesa. Szum morza mylił mu się z krwią płynącą w jego żyłach.
Tonął. Tonął we własnych myślach, w swoim obłąkaniu i szaleństwie. Tonął w bezgranicznej ciemności.
Zaczął kaszleć, kiedy do jego płuc natychmiastowo zaczęło dostawać się powietrze. Rozluźnił uścisk na własnej szyi, gwałtownie otwierając oczy dotychczas przykryte pod nieistniejącą taflą wody i choć na co dzień był niewidomy jedynie na jedno oko, przez kilka długich sekund dostrzegał jedynie ciemność.
A na pościel skapnęła kolejna gęsta kropla.
– Blisko – stwierdził, wykonując szybki ruch dłonią i ryjąc w ścianie dłuższą linię.
Blisko. Zabawne. Czy James kiedykolwiek był blisko czegokolwiek? W tym momencie nawet morze wydawało mu się zdystansowane przez całe jego życie. Jego rodzina chyba całe życie była daleko od niego, choć białowłosy przez lata żałował tej odległości, nawet jeśli nie chciał tego przyznać nawet przed samym sobą. Czy kiedykolwiek był blisko czegokolwiek?
– Jasper – mruknął, ponownie przesuwając sztyletem po ścianie.
Widział Jaspera. Całkiem niedawno. Stał wśród palem na pustyni. W oazie.
– Wadera – rzucił, marszcząc brwi.
Wadera też tam była. Biegła. Strzelała. Do samej siebie. Krwawiła.
– Wadera jest ranna – delikatnie przekręcił głowę na bok, przesuwając dłoń na swoją lewą stopę, na której zacisnął palce. – Sama się zraniła – dodał, a na jego twarzy pojawił się współczujący grymas, który przeminął tak szybko, jak się pojawił.
– Bywała już ranna – przypomniał sobie na głos, wymawiając te słowa bez cienia uczucia czy emocji. – Teraz też jest – powtórzył sobie, nieco unosząc wzrok ponad to, co rył na ścianie. – Wadera jest ranna – zebrał tę myśl jeszcze raz. – Ranna – powtórzył i powtarzał tak przez ilość czasu, której sam nie potrafił określić.
Wziął głęboki oddech, wbijając ostrze nieco głębiej w biały tynk.
– Ktoś jeszcze jest – stwierdził, przelotnie czując szczypanie na skórze, tuż pod warstwą fioletowej krwi, która po zeschnięciu wyglądała jak czarna.
– Síth – rzucił, mocniej zaciskając palce na rękojeści sztyletu. – Síth jest ranny – delikatnie kiwnął głową samemu sobie, jak gdyby chciał się upewnić co do tej myśli. – Síth jest... – zastanowił się chwilę.
Przypomniały mu się te wyraźne na pustyni męskie głosy. Jeden konkretny, męski głos. Głos, który wydawał mu się tak cholernie znajomy. Głos, o którego posiadanie oskarżył właśnie wróżkę.
– ... niewinny – ocenił, przypominając sobie barwę brzmienia jego tonu i stwierdzając, że jest inny niż ten, który nadal odbijał mu się gdzieś z tyłu głowy.
Pamiętał blondyna jak przez mgłę. Pamiętał, że przyprowadził jakieś zwierzę. Małe i kryształowe. A sam był zmęczony. James mu współczuł. Im obu współczuł. Tak długo, jak myśli o nich nie zostały przykryte przez warstwę złotego piasku.
Drgnął nieco, kiedy usłyszał kolejne kapnięcie. Spojrzał w końcu w dół, dostrzegając dość sporą plamę gęstej, czarnej mazi, która spływała mu po całym prawym policzku, ciągnąc się od galaktyki, która chaotycznie wirowała, aż do brody, z której odrywały się krople płynu.
– Blisko... – szepnął ponownie, ignorując fakt gęstych, ciemnych łez wypływających mu spod prawego oka.
W końcu, po wielu godzinach, odsunął ostrze sztyletu od ściany, przyglądając się wyrytym śladom w farbie i tynku. Nie odkładając broni na bok, bardziej zgiął nogi i podsunął nagie kolana pod mokrą od maziowatych łez brodę, otulając sobie uda oraz łydki zakrytymi rękawami brudnej bluzy ramionami.
– Bardzo blisko – ocenił, przyglądając się słowu, które pojawiło się na ścianie pod wpływem jego działań.
„Jasper”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz