zamknij

Obraz 1


Katorpha to tajemnicza kraina, pełna magii i niebezpieczeństwa...





PORANEK | DZIEŃ | ZMIERZCH | NOC
WIOSNA | LATO | PÓŹNA JESIEŃ | ZIMA
BEZCHMURNIE | ZACHMURZENIE | ŚNIEG| BURZA ŚNIEŻNA

Plotkara

Plotka 3

Już wkrótce...

Plotka 2

Już wkrótce...

Plotka 1

Rozpoczęcie nowego roku szkolnego zawsze jest zwiastunem nowych plotek! Mam nadzieję, że wkrótce okażą się tematy godne mojej uwagi. Nie zawiedźcie mnie, świeżaki!
Bądźcie na bieżąco i do zobaczenia już wkrótce! Wasz/a xyz ;*

Plotkara - kody

Informacja

NABÓR OTWARTY
Zgłaszanie swoich blogów tylko w zakładce "współpraca" (Administracja ➔ Współpraca)
Nie wiesz, jak dołączyć i od czego zacząć? Przeczytaj regulamin i pomoc, albo dołącz do naszego DISCORDA! tam odpowiemy na wszystkie nurtujące Cie pytania.

Tablica Ogłoszeń

Akademia Nook of Wolves zaprasza wszystkie magiczne istoty do październikowego naboru.

Strażnicy ostrzegają o obecności Byczorogów Miedzianych w lasach obok stolicy. Prosimy o zachowanie ostrożności.

Biblioteka Miejska zaprasza nowych i starych czytelników!

Sklepy w Taau oraz Everfar padają ofiarą licznych kradzieży, oraz napaści. Policja podejrzewa, że mamy do czynienia ze zorganizowaną grupą przestępczą. Apelujemy o najwyższą ostrożność.

Eventy

ROZPOCZĘCIE ROKU SZKOLNEGO — zapraszamy wszystkich nowych uczniów do zakwaterowania się w swoich pokojach i zwiedzenia akademii.

JESIEŃ NADCHODZI — Everfar zaprasza na święto dzwonków. Dajcie wciągnąć się w wir beztroskiej zabawy. Czeka na was piwo korzenne, ciepłe desery, różne zadania oraz atrakcje.

A oto najlepsze zabawy tegorocznego Święta Dzwonków:

❶ Grupowe polowanie na Byczorogi. ❷ Wesołe Miasteczko nieopodal jarmarku. ❸ Tańce przy muzyce na żywo. ❹ Stragany z pysznym jedzeniem. ❺ Nocne ognisko integracyjne.
By
|
12:10
|
 
Ogień
    Spomiędzy cudownej wiosny, upalnego lata, czy mroźnej zimy, NamGi najbardziej lubił długie, jesienne wieczory – ten pełen chłodu, popołudniowy wiatr, chmurne październikowe niebo i ciepło kominka, przy którym tańczył tuzin różnych cieni. 
    Lubił nawet te kapryśne, całodniowe ulewy, które nierzadko niszczyły całe plony i lubił, kiedy zimny deszcz smagał jego wilgotne włosy, kiedy trening dopiero się zaczął, a on już był wykończony.
    Lubił to wszystko, bo to właśnie w jesień Xhayi zachodziła do ich domku i właśnie wtedy, z topniejącym woskiem na starej świeczce, siadała kątem na łóżku i po raz kolejny opowiadała im do snu bajki. Raz na jakiś czas ulegała nawet namowom małych dzieciaków, by jeszcze raz opowiedzieć im którąś ze starych, chińskich legend, które wszyscy znali już na pamięć. 
    Xhayi była cudowna i chyba nikt nigdy, a na pewno nie NamGi, nie pomyślał o niej jak o macosze; była ich matką, tą prawdziwą i jedyną, jaką w ogóle mieli i jaką kiedykolwiek chcieli mieć. 
    I co noc, choć sama często była zmęczona, gładziła wszystkich po rozmierzwionych włosach, całowała każdego z osobna w czoło i nosek i bez wyjątku, choć dzieciaki z wiekiem były coraz cięższe, brała każdego po kolei na ręce i tuląc do piersi, nuciła z pasją stare ludowe przyśpiewki, przy których wszyscy nieodmiennie zasypiali.
    — Opowiedz nam! — NamGi stękał, wyciągając ramiona w stronę Xhayi. 
— Nie, nie, nie i jeszcze raz: nie — zaśmiała się łagodnie, biorąc małego chłopca w ramiona. NamGi uplótł dłonie na szyi mamy i bawiąc się jej włosami nadął policzki. 
— No ale czemu? — jęknął przeciągle, odchylając główkę tak, by z mocą pretensji zerknąć w ciemne oczy kobiety.
— Będziecie mieli koszmary — przestrzegła i położyła małego chłopca w cieplutką pościel, nakrywając go po sam nos. NamGi prędko wygramolił się z łóżka i stanął chwiejnie na materacu, krzyżując ręce. 
— Jesteśmy już duzi! — burknął, odwracając głowę. 
  Xhayi spoglądnęła przez pokój i zobaczyła rząd ciemnych oczu, które wpatrywały się w nią z nadzieją i narastającą ekscytacją. Westchnęła i uśmiechnęła się pobłażliwie. 
    — No dobrze, ale pod jednym warunkiem — zaczęła. — Wszyscy do łóżek, ale już
     I kiedy faktycznie wszyscy ułożyli się już pod pierzyną, Xhayi odłożyła świeczkę na szafkę nocną i uśmiechnęła się cierpliwie. 
    — Hm … — mruknęła. — Kiedyś… Oh, naprawdę bardzo, bardzo dawno temu … Setki lat przed budową królestwa duchów, Wángguó, wszystkie złe i dobre upiory mieszkały właśnie tutaj. I w tamtych czasach, wszystko było trochę inne niż jest teraz. Niezmierzone moce natury splatały się ze sobą w harmonii tak silnej, że nie była ona spotykana ani nigdy wcześniej, ani nigdy później. I tego spokoju nie zachwiali nawet pierwsi ludzie, którzy osiedli się na tych terenach. Z biegiem czasu oba te, zupełnie przecież różne, narody nauczyły się żyć ze sobą w jedności. Ludzie z pokorą służyli duchom, a te za tę pokorę wynagrodziły ich niesamowitym darem. Darem władania nad żywiołami. Pierwsi byli magowie ziemi, potem ognia i wody, a na samym końcu magowie powietrza. Kiedy jednak minęło parę stuleci, wszystko się zmieniło. Ludzie zaczęli wykorzystywać tę magię przeciw sobie, a kiedy wybuchła pierwsza wojna, wściekłe duchy zabiły wszystkich magów, którzy wykorzystywali swój dar do szerzenia zła i na zawsze zniknęły z naszego świata w bezkresnej otchłani Yōulíng zhī dì … — przerwała, przegłaskując śpiącego Baochenga po rozmierzwionych włoskach. I spośród wszystkich, tylko NamGi wciąż słuchał historii z zapartym tchem. 
    Xhayi wzięła małego chłopca w ramiona i stojąc przed oknem, za którym nieustępliwie padał deszcz, ucałowała jego policzek.
    — Legendy i stare baśnie mówią, że przejście do Yōulíng zhī dì znajduje się w północnej świątyni Yàosù na końcu świata i otworzy się tylko przed tymi, którzy naprawdę tego pragną — uśmiechnęła się łagodnie, smagając plecy NamGiego, kiedy ten wisiał na ramionach mamy, ziewając. 
    — Starych bram do Yōulíng zhī dì strzeże wszechwiedzący Zhìzhě, ślepy smok, który widzi wszystko. Ponoć duchy wszystkich żywiołów poprosiły go, aby ukrył świątynie Yàosù przed całym światem i tylko magowie znajdą do niej drogę — szepnęła, kładąc ospałego chłopca do łóżka. 
    — Jednak … Stuletnie rękopisy przestrzegają, że choć wielu przedarło się przez bramę, jeszcze nikt nie wyszedł z otchłani Yōulíng zhī dì … 

· • ° ☼ ° • ·


    — Hm, mamo? — zagaił, krojąc korzeń imbiru. 
Wrzucił posiekane warzywo do zielonej miski i odstawił lśniący nóż na drewnianą deskę. 
— Pamiętasz może jak kiedyś opowiadałaś nam te legendy? Te o Yōulíng zhī dì? — mruknął, drapiąc swój policzek. — Jak myślisz, co jest po tej drugiej stronie? — zapytał.
    Xhayi wyglądała na zaskoczoną i nie było to nic dziwnego; NamGi miał już przecież siedemnaście lat i ostatni raz słyszał te historie lata temu. 
    Kto by się spodziewał, że którekolwiek z jej dzieci jeszcze pamięta te stare legendy? 
    — Oj, NamNam — zaczęła rozbawiona, biorąc łyk herbaty. — Nie wiem, to tylko takie bajki. Niby mówią, że w Yōulíng zhī dì jest to królestwo duchów, Wángguó. I, że tam niby panują duchy czterech żywiołów — machnęła ręką. — Ale tak naprawdę to nikt nie wie gdzie jest to całe Wángguó. Ponoć drogę zna tylko Wútóu, najstarszy demon zamieszkujący najwyższy szczyt najwyższej góry w całym Yōulíng zhī dì — westchnęła. — Ale myślałam, że jesteś już trochę za duży na takie bajki?
    — Tak, tak, ale … Sam nie wiem, myślisz, że taki duch może nauczyłby mnie panować nad ogniem?
    — NamGi, nawet o tym nie myśl. To tylko bajki, a nawet jeśli Yōulíng zhī dì istnieje, to nie jest podróż, z której mógłbyś wrócić. Poza tym, nie wolno ci opuszczać Zhǎozé, ojciec byłby wściekły.
    — Nie no, wiem, że to takie bajki — zaśmiał się. — Po prostu tak sobie gdybam. To jak myślisz? 
    — Gdybasz — prychnęła. — Wiesz … Dobre duchy zawsze będą przychylne bogom, NamGi. 
Ze wszystkich rozmów, tej akurat nie lubił wspominać, choć to wszystko często, a ostatnio coraz częściej, wracało do niego bez kontroli, by jeszcze raz uświadomić młodemu Azjacie, że gdyby mógł, wszystko zrobiłby inaczej.




Woda

    W przeciwieństwie do snu małego NamGiego, noce w Chinach prawie nigdy nie bywały spokojne – choć, tak czy inaczej, chłopiec spał tak, jakby za masywnymi murami Zhǎozé nie szalały mniejsze i większe demony oraz inne rozwścieczone duchy, z którymi tak dzielnie (choć poległych nie brakowało), radzili sobie nocni strażnicy miasta. 
    Chłopiec był wykończony całodniowym treningiem, więc nie zbudził go nawet rumor małych stóp i oporne ciągnięcie kołdry gdzieś z drugiej strony łóżka. 
    — NamGi! — cichutki głos rozległ się koło ucha śpiącego Azjaty. Niewzruszony mruknął coś pod nosem, przekręcił się na drugi bok i naciągnął ciepły, gruby koc aż na swoje uszy; lipcowe noce w podgórskim terenie niekiedy bywały naprawdę chłodne. 
    — Mghm, hmpf — stęknął, kiedy ktoś poklepał go po ramieniu. 
    — Nammy! Wstawaj! 
I dopiero ten głośny szept zbudził małego chłopca. NamGi przetarł oczy, ziewnął, rozciągnął zdrętwiałe ręce i otumaniony zmęczeniem, spojrzał na brata. 
    — Mm? — ziewnął. — Czemu nie jesteś w łóżku, Bo? I czemu nie śpisz? Jest przecież środek nocy — mruknął, mrużąc zamglone skonaniem oczy. 
    W bladym świetle księżyca, które jakimś cudem wpadało do ich pokoju przez stare zasłony, postura Baochenga była jakaś taka rozmyta i przez chwilę NamGi nie był pewien, czy to był na pewno on, czy może tylko jakaś senna mara. 
    — Wszystkiego najlepszego, bracie! — Baocheng bez chwili namysłu rzucił się na szyję młodszego chłopca, ściskając go z całych sił. 
    — Chodź, chodź! Coś ci pokażę! 
    Kiedy NamGi jakimś cudem wywlókł się z łóżka i nałożył na siebie proste, czarne kimono, Baocheng już był w połowie drogi do domu Fausty. 
    — Baocheng! Czekaj! — syknął chłopiec, w biegu próbując zawiązać buty. 
 Cicho, głupku. Strażnicy nie mogą nas zobaczyć. Ojciec byłby wściekły.
    Baocheng pchnął drewniane drzwi, a kiedy te otworzyły się z cichutkim skrzypnięciem, NamGi zobaczył uśmiechnięte twarze, malutki tort, dwanaście migoczących świeczek i trzy zdobne pakunki. 
    — Wszystkiego najlepszego! Pomyśl życzenie, no już, już! — Fausta ponagliła z życzliwym uśmiechem. 
    Chłopiec pochylił się nad tortem, zacisnął mocno kciuki i z ogromną radością, jeszcze na chwilę, zanim zdmuchnął świeczki, pomyślał : ,,Chcę, żeby już nigdy przenigdy nic się nie zmieniło!”. 
    — No, no! Dobra, a teraz prezenty! NamNam! Otwórz prezenty! 
— Ah! Prezenty! — NamGi usiadł na starej podłodze i z ogromnym uśmiechem chwycił pierwszy pakunek. Niezgrabnie uporał się ze wstążką, zdarł z papier ozdobny, a ze środka, z nieopisywanym zachwytem, wyciągnął piękny Jian. 
— Ten akurat jest ode mnie. Wiem, że nie lubisz trenować, ale pomyślałem, że może to trochę umili ci
    NamGi, z całą wdzięcznością, rzucił się na BaoChenga i ścisnął go tak mocno, jak jeszcze nigdy nikogo… 




Ziemia
    Ten ciepły, wiosenny dzień nie różnił się w zasadzie niczym szczególnym od wszystkich innych i poprzednich dni; był dokładnie tak samo ciepły, tak samo nudny i tak samo męczący jak wszystkie, które już były i wszystkie, które miały nadejść. 
    Może tylko jedna rzecz była wyjątkowa; dziś wypadało Fēngshōu jiérì – dwudniowe święto plonów. 
    Niewielki rynek jeszcze mniejszego miasta Zhǎozé w południe rozbłysnął mocą kolorowych stoisk, mnóstwem barwnych owoców przywiezionych z dalekich krain i regionów Qītiáo oraz orientalnymi budkami z magicznymi amuletami, wróżbami i innymi usługami czarodziejskimi. 
    Nim NamGi wyrwał się do miasta, by beztrosko rozpuścić kilka uzbieranych w ciągu roku yínbìnów, zatrzymał go pełen ciepła głos Xhayi.
    — Dzieci — mówiła, jak zawsze, łagodnie, klękając przed chłopcami, którzy, przekomarzając się między sobą, siedzieli na trawie. 
    Xhayia była piękna – miała długie, falowane włosy i cudownie kochające oczy, które zawsze przypominały NamGiemu nocne niebo; były tak samo ciemne i mieniące się tak delikatnie, jak wczesno-poranne gwiazdy.
    — Za chwilę przyjedzie do nas ktoś bardzo ważny, dobrze? Zachowujcie się. Nie przestraszcie naszego małego gościa — zaśmiała się miękko i delikatnie pogładziła skórę ich zaczerwienionych policzków. 
    — Oh! — sapnął uradowany NamGi, zerkając na mamę chwilę po tym, jak pacnął Baochenga. 
    — Kto! — wtrącił zaciekawiony. Xhayia tylko utarła mu nosa i powoli wstała z ziemi, poprawiając zwiewną sukienkę. 
    — Nie bądźcie już tacy ciekawscy — zaśmiała się gładko. — Chodźcie — uśmiechnęła się, a chłopcy rozpoczęli mały wyścig o to, kto będzie szedł za rękę z mamą. 
    — Witaj, skarbie — Xhayia szepnęła z pełną matczynej czułości, kiedy wszyscy stanęli przed małą dziewczynką. 
— Dzień … Dobry? — mruknęła, nerwowo gniotąc materiał jasnożółtej spódniczki. 
— No już, już. Nie bój się, naprawdę wszystko będzie dobrze… 
    I faktycznie, było dobrze. A od tego dnia, nawet lepiej.
NamGi czasami wciąż wracał do tego spotkania, smagając kwiecistą bransoletkę, którą Fausta uplotła mu na jego dwunaste urodziny. Najbardziej lubił rozpamiętywać festyn Fēngshōu jiérì, kiedy, mimo że prawie wcale nie rozumieli tej małej dziewczynki, ani ona ich, bawili się doskonale, roztrwaniając pieniądze na jakieś bezsensowne wróżby i łakocie z kolorowych bazarków.




Powietrze
    Chociaż noce w Chinach rzadko bywały spokojne, ten wiosenny wieczór był inny, od wszystkich, które w ogóle pamiętał; od zachodu słońca nie działo się nic i nawet strażnicy, mimo że wcześniej się to nie zdarzało, uskarżali się na brak zajęcia i nudę. 
    W innych okolicznościach może byłby to dobry znak, ale tutaj, gdzie co noc wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo, a z najciemniejszych jam wychodziły spaczone poczwary, ta pełna niepozorności noc, miała w sobie jakąś przestrogę, która sprowadziła niebo tak ciemne, że wszystkie światła w niewielkim Zhǎozé pobladły. 
    I w tę cichą noc, nawet najdelikatniejszy szmer kołdry wydawał się tak głośny, jak ryk tysiąca smoków; tak samo głośne były zresztą skrzypnięcia starych, drewnianych paneli uginających się pod stopami NamGiego, który w środku nocy wymykał się z pokoju, nie budząc śpiącego BaoChenga.
    Zamknął za sobą dębowe drzwi i spokojnie przycupnął na ganku, otwierając, a następnie wertując wnętrze skórzanej torby, przekopując ręką między jedzeniem, wodą i innymi bibelotami. 
    Kiedy po raz trzeci z całą pewnością przekonał się, że wziął wszystko, co było mu potrzebne, zakradł się do stajni i z uporem próbował dobudzić starego Tízi’ego – wałacha upartego o wiele bardziej niż osioł, albo nawet i cała armia osłów. 
    Po dziesięciu, albo może i po dwudziestu minutach, stara szkapa w końcu się rozbudziła i NamGi mógł zaprząc go w uzdę i siodło. Chwycił starą tręzlę i ostrożnie wyprowadził konia z zagrody, powoli ruszając w stronę zachodniej bramy (to tam straż zazwyczaj spała na wachcie). 
    — Jintao! — NamGi rozdarł się głośnym szeptem, kiedy mocny podmuch wiatru buchnął w ciało Azjaty i wywrócił go na ziemię. — Co ty robisz! — jęknął. 
    Ciapato-brązowy koń prychnął spłoszony, ale pozostał na swoim miejscu, przyglądając się wysokiemu blondynowi, który jak znikąd, pojawił się tuż za NamGim. 
    Mężczyzna przeszedł nad młodym Dongiem i ściągnął brwi. 
    — No chyba nie sądziłeś, że puszczę cię tak całkiem samego. Nie jesteś aż tak głupi, co? — uśmiechnął się półgębkiem, kiedy zimny jak lód wicher figlarnie przewiał pod ubraniami NamGiego.
    — Na pewno nie sądziłem, że jesteś aż tak głupi, żeby jechać — parsknął i chwycił rękę Jintao, z trudem podnosząc się z ziemi. 
    — Ah — wzruszył ramionami. — Jakoś nie mogłem dzisiaj spać. Pomyślałem, że załapię się na tę wycieczkę — uśmiechnął się. 
    — Tao, przestań. Wracaj do domu. Wcale nie musisz się w to pakować — NamGi zaprotestował, ponownie chwytając uzdę Tízi’ego.
    — Dobra, dobra. Nie biadol, Nammy. Jadę z tobą i koniec. Nie pozwolę ci się samemu narażać, bracie — uśmiechnął się łagodnie, przegłaskując czarny pysk swojego konia. 
    NamGi spoglądnął na brata zdziwiony, choć gdzieś tam w jego ciemnych oczach tliło się niesamowite szczęście, wdzięczność i ulga, że jego najlepszy kumpel postanowił mu towarzyszyć. 
    Droga do Yàosù była długa i zdradliwa; podróż trwała trzy tygodnie i w tym czasie tylko pogoda była dla nich łaskawa. Parokrotnie, kiedy strudzeni drogą rozbijali niewielki obóz i zasypiali przy dogasającym palenisku, kilku rozbójników próbowało napaść ich tabor, a raz, kiedy obaj bracia stracili czujność, jakiś łapigrosz buchnął im sakiewkę wypchaną po brzegi yínbìnami. Od tamtego czasu wszystko było trochę trudniejsze, ale w każdym mieście, łebski i trochę niepokorny Jintao podbierał jakieś owoce i mięsiwo z bazarków, które potem wystarczyły im na podróż aż do kolejnej miejscowości. 
    Któregoś dnia, kiedy oboje mieli już trochę dość i w cichości ducha zastanawiali się, czy ta cała wyprawa była dobrym pomysłem, w końcu dotarli aż do północnej granicy, do krain, które tamtejsi ludzie zwykli nazywać ,,Shìjiè mòrì” – końcem świata. 
    — Ej, Nammy, popatrz tam! — bladym świtem Jintao rozdarł się tak głośno, że wszystkie wrony i gawrony z niesamowitym łoskotem setek krakań, poderwały się z okolicznych drzew. 
    NamGi ziewnął i podniósł ospałą głowę.
    Przed nimi, gdzieś na horyzoncie niewielkich gór Gāolì, zarysował się blady kontur ogromnej świątyni. 
    Kiedy w samo południe weszli do środka, przekonali się o tym, że mnisi Púrén, którzy kiedyś służyli w Yàosù, zniknęli stamtąd już lata temu. Miejsce było stare, zniszczone i doszczętnie splądrowane; ogromne płaty leciwych filarów walały się po marmurowej, popękanej podłodze, a zewsząd unosił się smród stęchlizny. 
    — Tu chyba nic nie ma — zakaszlał Jintao, kiedy po podniesieniu starej książki, kurz buchnął w jego twarz. — To miejsce ledwo trzyma się w kupie. Prędzej nam sufit spadnie na łeb, niż znajdziemy tu jakąkolwiek bramę — prychnął. 
    I wtedy, jak znikąd, wyłonił sie przed nimi ogromny, stary smok, który jednym, płomienistym oddechem, zapalił rząd zapylonych świec. W pomieszczeniu uniosła się mgła duszącego pyłu, a kiedy zamęt opadł, NamGi mógł przyjrzeć się gadowi z rzędem sześciu rogów i sześciu nóg.
    — Witaj, Zhìzhě — NamGi ukłonił się nisko, a zaraz za nim cholernie zdziwiony Jintao.
    — Spodziewałem się was — mruknął niewzruszony, podnosząc się aż wysoko aż pod sufit. — Witaj, pierworodny synu bogini Shangdi oraz witaj synu bogini Xihe. Długo to trwało, ale w końcu jesteście — zamknął białe oczy — To zaszczyt.
    — Zhìzhě, chcemy przejść do Yōulíng zhī dì. 
    — Tak, wiem. Wszyscy, co tu przychodzą, chcą tego samego. Tylko czy na pewno jesteście na to gotowi? — zapytał. — Do Yōulíng zhī dì idą śmiertelnicy, którzy wyrzekli się wszystkich zobowiązań, bo kto nie ma nic, nic też nie straci w otchłani Yōulíng zhī dì. A jeśli kiedykolwiek stamtąd wrócicie, wasze życie już nigdy nie będzie takie samo — przestrzegł, wgapiając się w dwójkę wędrowców kaprawymi oczami. — Ten, kto raz wszedł Yōulíng zhī dì, zostaje tam na zawsze. 

· • ° ☼ ° • ·

    — Nie no kurwa, nie wierzę — prychnął Jintao.
Na pierwszy rzut oka, kraina duchów nie różniła się niczym szczególnym od świata śmiertelników; zewsząd otoczona była zielonym lasem, a gdzieś w oddali majaczyły góry – jedne mniejsze, drugie trochę większe.
    Choć kiedy słońce już zaszło i oboje mogli zobaczyć miliony małych, migocących gwiazd na północy i trzy, ogromne księżyce w pełni jarzące się na południu, zrozumieli, że Yōulíng zhī dì jest piękniejsze od wszystkiego, co kiedykolwiek widzieli i co kiedykolwiek zobaczą. 
    — Co znowu? — NamGi mruknął, dorzucając drewno do małego paleniska. 
    Jintao ułożył się trochę wygodniej w śpiworze i spojrzał na brata. 
— No — jęknął. — Te wszystkie legendy, te bajki, Boże, te wszystkie bzdury, które mama opowiadała nam do snu- no wiesz! NamNam, to wszystko jest prawdziwe! 
    Faktycznie, trudno było w to wszystko uwierzyć. 
    Do tej pory Yōulíng zhī dì było tylko niewyraźnym miejscem, które raz na jakiś czas przebłyskiwało w chińskich legendach i którym nie raz, czy nie dwa, straszono małe, rozrabiające dzieci. 
    A oni byli tam naprawdę; naprawdę mogli podziwiać piękno barwnej roślinności, której kolorów nie sposób było nazwać i naprawdę mogli przyjrzeć się trochę bliżej niesamowitym zwierzętom, które wieczorem trochę odważniej wychodziły z lasu i okazywały swoją nietuzinkową urodę. 
    I mimo że wszystkie były piękne, NamGi najbardziej zapamiętał tego jasnoczerwonego królika z niewielkimi rogami, który w pędzie przeszarżował przez ich obozowisko i zniknął w gąszczu wysokiej trawy. 
    — Tak, faktycznie trochę trudno w to uwierzyć … 
    — I co potem, co? 
    — W sensie? 
    — No wiesz, znajdziemy to królestwo duchów i co? Naprawdę sądzisz, że one ci pomogą? 
    — Nie wiem, Tao. Naprawdę nie wiem, ale … Jeżeli nie, to … Chyba już nic mi nie pomoże. 
    — Przesadzasz. 
    — Oh, proszę cię. Mam siedemnaście lat, a nawet Fausta potrafi panować nad tą swoją mocą. Nie mówiąc o tym, że Baocheng potrafi to prawie od urodzenia, a ty chyba po prostu się z tym urodziłeś — wywrócił oczami, zagrzebując się w śpiworze. — Właściwie to wolałbym panować nad wiatrem. Wtedy przynajmniej mógłbyś mnie tego nauczyć, co nie?
    — Hm — Jintao zastanowił się przez chwilę. — Tak, właściwie to tak, chyba tak — burknął, drapiąc swoją głowę. — Może wtedy przynajmniej mógłbyś przedmuchać jakąś pannę — zaśmiał się głupio.
    — Spieprzaj tam — żachnął się, ciskając małą poduszką prosto w twarz Jintao.

· • ° ☼ ° • ·

    Parę dni później w końcu wspięli się na najwyższy szczyt najwyższej góry w całym Yōulíng zhī dì i stojąc przed ogromną, starą grotą, spojrzeli po sobie. Jeśli te wszystkie legendy faktycznie były prawdą, za parę chwil mieli stanąć oko w oko z najstarszym demonem tego świata – Wútóu. 
    — No dobra, to idziemy — NamGi westchnął i zrobił pół kroku przed siebie. 
    — Nie, nie, poczekaj — Jintao prędko przyciągnął Azjatę w tył. — Pamiętasz tę kołysankę? Tę, którą nuciła nam babka? — chłopak ściągnął brwi i przez ramię brata spojrzał w otchłań ciemnej jaskini. — Jeśli to całe Yōulíng zhī dì istnieje, to może ta przyśpiewka też nie kłamie … W sensie, po prostu … No wiesz, po prostu nie patrz na Wútóu
    I kiedy NamGi szedł przez zimne korytarze ogromnej jaskini, przypomniał sobie charkliwy głos babci, który w letnie noce majaczył starą kołysankę:



[...]
Zamknij swoje oczy, Wútóu gdzieś się mroczy
I gdzieś tam w rogu, gdzieś tam w progu 
Patrzy prosto na ciebie.

Cicha noc ukryje twoją twarz, a Wútóu wryje ją gdzieś w głaz
Bo kiedy tylko spojrzysz, wielkiego demona dojrzysz

Pręż się i wierć, na końcu i tak czeka się tylko śmierć.


    — Mghhhhmmmm — coś chrypnęło na drugim końcu zimnego, mokrego korytarza. 
Kiedy cykot tysiąca odnóż rozniósł się cichutkim echem po grocie i z każdą chwilą był coraz bliżej, Jintao i NamGi prędko zamknęli oczy.
    I już chwilę później dusząco-ciepły podmuch, który buchnął w ich ciała oznajmił, że coś stało tuż przed nimi.
    — No proszę, proszę. Kogo my tu mamy — demon margnął nad ich głowami, przemawiając głosem całej armii. 
    Wziął przeraźliwie głęboki wdech i jęknął rozkosznie. 
    — Półbogowie — wymamlał do siebie, kiedy w napadzie cynicznego chichotu wspiął się na sufit. — Jakie to żałosne — żachnął podle i oślizgłymi mackami dotknął ich twarzy. 
    — Mghm, jakie piękne. Byłyby idealne do mojej kolekcji. Oh, tak. Tak piękne — szeptał do siebie, wodzony falą nieopisywanego podniecania. 
    NamGi, nie myśląc wiele, otworzył jedno oko; wprost nie mógł oprzeć się temu dominującemu uczuciu cholernej ciekawości, która nie tylko przywiodła go do Yōulíng zhī dì, ale również pokusiło o stanięcie oko w oko z Wútóu . 
    I zdrętwiał, kiedy przed sobą zobaczył kamienną ścianę, a w niej setki twarzy, wykrzywionych w bólu. 
    — Po co tu przyszliście? — Wútóu charknął i wszystkie usta poruszyły się w głos tego zdania.
    A kiedy demon z hukiem opadł tuż przed nimi, NamGi szybko zamknął oczy.
    — Szukamy drogi do Wángguó.
    — Oh, doprawdy — zaśmiał się krótko. — Nie tylko wy szukaliście królestwa duchów — mruknął i poruszył się niespokojnie. 
    — Ale … — dodał, zbliżając się do Jintao. 
    — Powiedzmy, że … Dla was zrobię wyjątek — mruknął cicho, ostrożnie smagając jego twarz. 
    — Wángguó leży na północ stąd. Przejdziecie przez krainę ognistych piasków, wrzosowiska północnych wiatrów, pole stu wodospadów i dżunglę Yěshēng. Na samym końcu znajdziecie to, czego szukacie — syknął ze śmiechem. 

· • ° ☼ ° • ·

    Po czterech tygodniach w końcu doszli do pięknej kotliny zewsząd otoczonej ogromnymi głazami i szumiącymi wodospadami. 
    — Czekaj, to tu? — NamGi zmarszczył brwi, kiedy stanęli na brukowanej ścieżce.
    — Nie, chyba nie — mruknął. — To miał być jakiś pałac, no, czy tam królestwo. A to … Sam nie wiem, chyba musimy przez to przejść. Może za tamtym wzgórzem coś będzie — Jintao westchnął, drapiąc swoją głowę. 
    — Nie, nie poczekaj. Coś tu musi być — młodszy chłopak rozejrzał się dookoła. 
    Podszedł trochę bliżej starych kamieni i pod leciwymi pnączami zobaczył cztery symbole reprezentujące wodę, ogień, ziemię i powietrze.
    — Tak, to chyba tutaj. Jesteśmy, Jintao, jesteśmy! 
     I kiedy w końcu się obrócili, stał przed nimi rudy lis, z gałęzi obok uważnie doglądała ich harpia, ze strumienia wyskoczył kolorowy karp koi, a z nory koło ich nóg wyłonił się ogromny, brązowy zając. 
    Oboje prędko ukłonili się w pół. 
    — Witajcie w Wángguó, Bànshénrén. Poznać potomków bogini Xihe i Shangdi to dla nas wielki zaszczyt — powiedział łagodnie. — Jestem Dìqiú, duch ziemi. Oto Huǒ, duch ognia, Kōngqì, duch powietrza oraz Shuǐ, duch wody. 
    — Huǒ, chciałbym … Proszę cię, naucz mnie magii ognia.
    Rudy lis obszedł chłopców i machając ogonem, nastawił uszu. 
    — Nie. Nie mogę, Bànshén — pokiwał łbem, spoglądając w stronę NamGiego oczami skrywającymi nieopisywaną mądrość. — Kiedyś, kiedy świat był jeszcze młody, a moi bracia dzielili się swoją magią z innymi, ja nie przekazałem swojej nikomu — odparł powoli. 
    — Skradziono mi ją, a potem nadeszło fatum tysiąca dni suszy — kontynuował. 
    — Ale–
    — Posłuchaj, Bànshén, magia ognia jest zdradliwa — przestrzegł, smagając ogonem zielone źdźbła trawy. — Musisz być cierpliwy, a wtedy na pewno okiełznasz swoją moc. Kiedy zapanuje nad tobą pycha, magia odwróci się przeciw tobie i stanie się niebezpieczna dla wszystkich, których kochasz — odparł dobrotliwie. 
    — Wsłuchaj się w swoją moc, synu. Czasami powie ci więcej, niż się spodziewasz — uśmiechnął się pół-pyskiem i zamknął oczy. 
    Na trawie pod stopami Azjaty roziskrzył się czerwony płomień, w którym majaczyły kształty Fausty i BaoChenga rzucającego się w ramiona NamGiego. 
    — Kiedyś na pewno będziesz wspaniałym magiem ognia, ale pamiętaj, bądź ostrożny, érzi. Przyjdzie taki dzień, że twoja własna magia zacznie cię przerastać, że twój ogień zmieni kolor, i wtedy albo ją pokonasz, albo ona pokona ciebie.

· • ° ☼ ° • ·

    — I jak ma mi to niby pomóc? — westchnął, obracając w palcach ząb Huǒ, który obiecywał, że dzięki temu, on i magia ognia, zawsze będzie z nim.
    — Nie łam się, bracie — Jintao uśmiechnął się i poklepał bark NamGiego, kiedy którejś nocy siedzieli przy ciepłym ognisku.
    — Kiedy wrócimy do Chin, na pewno się z tym uporamy. Razem — obiecał, a NamGi już nigdy nie zapomniał tej przysięgi.

· • ° ☼ ° • ·

    Któregoś dnia, kiedy przypadkiem natrafili na rzekę, bojąc się przyznać przed sobą, że już dawno zabłądzili, przywitał ich stary jeleń z ogromnym, kwiecistym porożem. 
    — Witajcie przy rzece Xīwàng, wędrowcy — mruknął łagodnie, cierpliwie spoglądając w ich stronę. 
    — Jestem strażnikiem, zwą mnie Kēbǎo — dodał. — Rzeka Xīwàng została stworzona przez pradawne duchy Suǒyǒu. Spełnia życzenia, ale tylko te płynące z głębi serca — kontynuował, powoli podchodząc do porywistego nurtu pięknej, lazurowej rzeki. 
    — Jeśli kieruje tobą chciwość, zapłacisz najwyższą cenę.
    Jintao podszedł trochę bliżej jelenia i zerknął w przejrzystą wodę.
    — Jest jakiś haczyk, prawda? Czego nie można sobie zażyczyć? 
    — Rzeka nie może wskrzesić zmarłych, nie może również wskazać wyjścia z Yōulíng zhī dì, ani zmienić przeszłości. 
     Hm — Jintao zastanowił się i zerknął na NamGiego. — Chyba mam takie jedno życzenie … 

· • ° ☼ ° • ·

    Yōulíng zhī dì nie było dla nich łaskawe; według obliczeń NamGiego i skrzętnych zapisków w niewielkim, skórzanym notesie, spędzili tam ponad trzysta dni, aż w końcu któregoś popołudnia, gdzieś na granicy szaleństwa i kompletnej desperacji, zupełnym przypadkiem, dotarli pod bramę pałacu Xiyi.
    — Kim jesteście? — echo rozległo się po starej, zniszczonej świątyni, a zimny wiatr poruszył leciwymi lianami. NamGi wstrzymał oddech, kiedy zza ogromnych kamieni wyłonił się kilkumetrowy wąż z gnijącą twarzą młodego mężczyzny. 
    — No nie — syknął. — Synowie wiatru i ognia — uśmiechnął się przebiegle, pełznąc trochę bliżej. 
    Wziął wdech. 
    — Hm … Wygląda na to, że długo już tu jesteście … — odparł przebiegle. — I pewnie chcielibyście się stąd wydostać — oplótł swoje długie ciało dookoła półbogów. 
    — No tak … — zaśmiał się. — Każdy przed wami chciał. Spójrzcie na nich. Nieszczęśnicy. Głupcy… Pyszni głupcy, och, pyszni — stęknął maniakalnie, wbijając kieł w ramię NamGiego. 
    Oblizał ośliniony pysk i zwrócił się w stronę sterty kości. 
    — Mógłbym wam pomóc — zaoferował, przekręcając łeb. 
    — Jak? — Jintao wtrącił z ulgą, wiedząc, że obaj byli gotowi zapłacić najwyższą cenę, byleby w końcu wrócić do domu.
    — Mghm — zarżnął chytrze. 
    — Za życie półboga … — szeptał, mieląc grubym językiem. — Wyprowadzę stąd tylko jednego z was — uśmiechnął się krzywo. — Za życie syna Shangdi albo za życie syna Xihe … Pyszności — margnął. 
    — Utkniecie tu już na zawsze razem albo wyjdziecie osobno … Decyzja należy do was, Wěidà de bàn shén. Jednak nikt inny wam nie pomoże — Xiyi mruknął i odsunął się od nich.
    — Nie, nie ma takiej opcji — NamGi mruknął od razu i zwrócił się do wyjścia. Powstrzymała go jednak dłoń brata, która zacisnęła się na jego szczupłym ramieniu. 
    — Nie, NamGi, poczekaj… On chyba ma racje.
    — Nawet nie żartuj. Nie wrócimy stąd osobno, znajdziemy inny sposób. 
    — Nie, NamGi, chyba nie ma innego sposobu, wiesz .. ? To trwa za długo … Wracaj już do domu, gēgē — Jintao uśmiechnął się blado i po raz ostatni spojrzał w umęczoną twarz młodszego brata.
    Uścisnął go mocno i nim NamGi zdążył zareagować, wbił złoty sztylet w swój brzuch aż po sam rękojeść.
    — Oh, jak pysznie — demon charknął i rozpłynął się w gęstą mgłę. 
    Ciało młodego Azjaty z cichym łoskotem upadło na starą, kamienną podłogę, a trzęsące ramiona NamGiego ledwo objęły dławiącego się krwią chłopaka.
    — Nie, Jintao, nie. Proszę cię, kurwa, nie. Nie chcę– nie chcę wrócić bez ciebie, Tao, nie wygłupiaj się, proszę — zaszlochał, zaczesując jego długie blond włosy z oczu, które powoli zachodziły mgłą. 
    — Proszę cię, nie … Zostań ze mną, nie możesz– musisz wrócić, słyszysz? Wszyscy tam na nas czekają. Zostań ze mną, cholera jasna, proszę… ! — stęknął, przytulając go najmocniej, jak potrafił.
    — Zawsze będę z tobą, xiǎo … Zawsze — kaszlnął, słabo wtulając się w drżące ramiona brata. 
    — Wiesz, Nammy … — uśmiechnął się blado, zaciskając dygocącą dłoń na zakrwawionej koszuli NamGiego. — Śmieszna sprawa … Przy Xīwàng zażyczyłem sobie, żebyś … Żebyś może kiedyś mógł panować nad powietrzem. Myślałem, że … Przepraszam, bracie, ale będziesz musiał się tego sam nauczyć … — westchnął, pokasłując kilkukrotnie. 
    — Nie gniewaj się, dobrze … ? — wymamrotał słabo. 
    — A jeśli to głupie życzenie kiedykolwiek się spełni … Przewiej Baochengowi dupsko … — charknął z bladym uśmiechem, oddychając coraz ciężej.
    — Powiedz im, że ich kocham, dobrze … ? I ciebie też, Nammy … Ciebie też kocham … 
    — Ja ciebie też, Tao … 
    Potem mruczał coś maniakalnie, tuląc do siebie zimne ciało brata jeszcze przez wiele godzin. 
    Jintao był jego najlepszym przyjacielem – był jego oparciem, w najgorszych momentach, kimś, z kim pierwszy raz pił baijiu, kimś z kim pierwszy raz uciekł z Zhǎozé, kimś, kto pokazał mu noc poza miastem i łąki rozświetlone milionem małych świetlików; Jintao był kimś, bez kogo NamGi nie potrafił i nie chciał wyobrażać sobie życia. 
    I płakał jeszcze długo, bo czuł, że nie miał już nic. 
    Nie chciał iść dalej.
    Nie chciał wychodzić z Yōulíng zhī dì.
    Nie chciał zostawiać tam Jintao tak zupełnie samego. 

     Przytulił brata po raz ostatni i choć nic nie zwiastowało nowego dnia, nowego świtu, nowego początku, ani nowej nadziei, zebrał się w sobie, by żyć właśnie dla niego. 

· • ° ☼ ° • ·

    Xiyi dotrzymał swojej obietnicy i następnego ranka NamGi obudził się w wiosce, choć pamiętał, że wtedy wolałby nie obudzić się wcale. 
    Bolało i z każdym kolejnym dniem było tylko gorzej. 
    Wtedy po raz pierwszy zrozumiał, co znaczyło, że jeszcze nikt nie wrócił z otchłani Yōulíng zhī dì – tak naprawdę NamGi też nigdy stamtąd nie wrócił. Została tam jakaś bardzo ważna część jego serca, duszy i całego życia i już na zawsze, zupełnie tak jak Jintao, pozostanie w niepozornie kolorowej Krainie Duchów. 
    Jeszcze przez wiele tygodni NamGi zasypiał przy skromnym grobie brata, w którym pochowali jego najcenniejsze drobiazgi, wylewając na ziemię morze łez, kiedy myślami wracał do chwil, jak byli razem i do momentów, które już nigdy się nie powtórzą. 
    I choć każdego dnia zalewał się łzami, choć serce bolało go jak jeszcze nigdy, po prostu szedł do przodu. I z każdym kolejnym krokiem było trochę lżej. 
    ,, — Jintao! Orientuj się! — NamGi śmiał się każdej zimy, rzucając w brata serią śnieżek. 
    — Jintao, ej! Chodź nad staw, jest już marzec, widziałem jak kaczki wracają! — truł każdej wiosny, próbując wyciągnąć śpiącego zakapiora z łóżka. 
    — Jintao! Wszystkiego najlepszego, głupku — przytulał go każdej jesieni. 
    — Jintao, w Bīng jest festyn! Chodź! Ale cicho, żeby ojciec nas nie usłyszał! — jojczał każdego lata, z uporem wyciągając go na ten sam festyn, dziesięć lat z rzędu, by po raz kolejny dostać manto od ojca i płakać, jak bardzo bolą ich tyłki po grubym, skórzanym pasie...”.
    I mimo że NamGi wiedział, że już nigdy nie rzuci go śnieżką, że już nigdy nie nakarmią razem kaczek, że nigdy nie złoży mu życzeń na urodziny i że nigdy nie pójdą na festyn do Bīng, wciąż liczył, że być może był to tylko jakiś sen; że niedługo w końcu się obudzi, a Jintao, jak co rano, będzie krzątał się w kuchni, przygotowując najpyszniejsze śniadanie, którym nigdy się nie dzielił. 

    — Gdzie Jintao!? — wyrywał się ze snu każdej nocy, jeszcze przez wiele miesięcy... 

    I gdyby nie wsparcie Xhayi, Baocheng i Fausty, NamGi nie doszedłby do siebie.
Choć, prawdę mówiąc, sam już nigdy nie czuł się w pełni sobą.

    I pamiętał o tym wszystkim nawet parę lat później, kiedy desperacko, w trzecią rocznicę śmierci Jintao, ściskał wisiorek, który dostał od brata na swoje dwunaste urodziny.

5 komentarzy:

  1. Mój ulubiony shot, tak samo jak cała historia, styl pisania i charakter głównej postaci ✨❤️ naprawdę pięknie napisane i jak zwykle: DONGI PRZEJMUJĄ NOW

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, dziewczyny. Na was to zawsze można liczyć. 👉👈🥺

    OdpowiedzUsuń
  3. Ojej *-* Smutno mi się zrobiło, biedny Tao :c

    OdpowiedzUsuń

Obraz stopka

Obraz stopka
design by Rinne Lasair