Wieść o wyjeździe Baochenga była tak zaskakująca, jak późnowiosenny opad śniegu, ale NamGi raczej się nie smucił. Nie kierowały nim zresztą żadne konkretne emocje, oprócz rozczarowania tym, że nie wykorzystali chwil w akademii trochę lepiej i bardziej rodzinnie — przez cały ten czas niemal zawsze byli osobno i zawsze zajęci swoimi sprawami. Ostatecznie jednak Dong pocieszył się faktem, że nie żegnali się przecież na zawsze i na pewno między pisaniem listów czy SMS-ów, planowali się odwiedzać.
W pewnym sensie NamGi nawet trochę się cieszył.
Może nie samym wyjazdem Baochenga, ale tym, że to właśnie on został wybrany na przywódcę ich niewielkiej wioski. Był pewien, że będzie w tej roli o wiele lepszy niż ich ojciec i położy kres tej chorej ambicji i niepokonanej tyranii.
Oczywiście, NamGi wiedział, że wcześniej czy później zacznie cholernie tęsknić za starszym bratem; Baocheng był przecież jego najlepszym przyjacielem i wcześniej rzadko bywało tak, że musieli się rozstać. To on zazwyczaj udzielał mu dobrych rad i to zazwyczaj z nim młodszy Dong spędzał nocne godziny, próbując zasięgnąć przestróg — tych mądrych, tych głupich i niekiedy takich, które, tak czy inaczej, zamierzał zbagatelizować.
A spomiędzy tego wszystkiego, czym zazwyczaj się otaczali, najbardziej będzie mu brakować tych wieczorów, kiedy w trójkę siadali na skrzypiącej, drewnianej podłodze i z kubkami ciepłej herbaty, wspominali wszystkie te chwile, w których niemal otarli się o śmierć przez własną głupotę i porywczość.
Mimo wszystko NamGi powoli zaczynał godzić się z faktem, że odkąd przyjechali do Akademii, wszystko się zmieniło. I utrata starszego brata też była jedną z tych, trochę zresztą niechcianych, zmian.
Od tamtego momentu cała odpowiedzialność za Faustę spadała na niego, a NamGi nie miał pojęcia, czy uda mu się przypilnować młodszej siostry, kiedy nawet nie potrafił przypilnować samego siebie.
Mimo wszystko Azjata próbował opędzić się od tych mętnych scenariuszy i zamiast tego, powlókł się do pokoju Roweny, jeszcze nie do końca wiedząc, na co liczył. Miał nadzieję, że może spędzi kilka miłych chwil ze swoją dziewczyną, a potem zasną i celowo zaśpią na zajęcia, leniąc się aż do wczesnego popołudnia.
Wieczór był jeszcze wczesny, więc przez korytarz wciąż przemykała się masa uczniów; jedni krzątali się do kuchni, drudzy do łazienek, a inni z pokoju do pokoju, nieudolnie kitrając alkoholowe butelki pod bluzami i koszulkami — tak jak NamGi, który pełny nadziei trzymał w dłoniach wino, pozostałe jeszcze z balu walentynkowego.
Z ulgą stanął przez pokojem 309 i zapukał.
Potem jeszcze raz.
I jeszcze raz, trochę głośniej.
Ale nikt nie otworzył. Ani za pierwszym razem, ani za drugim, ani nawet za trzecim.
I kiedy pokój 309 wydawał się tak nieprzyjemnie pusty i zimny, NamGi zaczął się niepokoić. Ostatnio przecież też nikt mu nie otworzył. Nie podejrzewał, żeby Rowena potrzebowała pomocy, ale miał nadzieję, że nie wpakowała się w jakoś szczególnie duże kłopoty, że naprawdę nic jej nie jest i, że wcześniej czy później wróci do niego cała i zdrowa.
O ile wróci.
Bo co jeśli w końcu uciekła?
Chociaż nie, na pewno nie jego Rowena.
Trochę zmarkotniały wrócił do pokoju i rzucił butelkę wina na puste łóżko, chwytając swój plecak. Wrzucił do niego najpotrzebniejsze rzeczy, z myślą, że jutro z samego rana zapuka do Atei, a potem w końcu pójdzie z nią po kompas Roweny i przy odrobinie szczęścia wróci.
Niespiesznie przebrał się w ciemne dresy i bordową bluzę, włączając telewizor, którzy przez gęste opady śniegu ledwo łapał sygnał i zastygł na łóżku na dwie godziny, jeszcze trochę wspominając smutną buźkę małej Huan, z którą musiał się pożegnać.
Z pełnego rozmyślań transu wyrwało go dopiero nieprzyjemne mrowienie w nadgarstku. NamGi syknął i prędko podwinął rękaw, chcąc zbadać źródło tępego bólu. A kiedy zobaczył pnącze bransoletki zaciskającej się na jego ręce, poczuł jak serce mocno zakołatało mu w piersi.
— Fausta? Cholera jasna, Fausta! — jęknął i prędko chwycił swój jian, wybiegając z pokoju.
Jak oszalały przemykał przez korytarze akademii, a potem przez ciemny las, podążając za bladozieloną mgiełką, która prowadziła go do siostry.
Ostatni raz tak się stało, kiedy Fausta wpadła do systemu jaskiń i zwichnęła sobie nogę, ale co mogło stać się tym razem? Przecież jeszcze nie tak dawno ją widział i wszystko było w porządku.
— Wychodź, mała. Jeszcze się trochę zabawimy, zanim cię sprzedamy — charknął jeden z mężczyzn, uderzając starą maczetą w pień drzewa.
— Albo w ogóle jej nie sprzedamy, co?
— Właśnie. Ładną ma buźkę. Chyba będziemy mieli z niej lepszy pożytek.
Azjata jeszcze raz zerknął w stronę wygiętego, starego dębu, powoli rozumiejąc, że Fausta była gdzieś tam w środku.
W przypływie niekontrolowanego gniewu i uderzenia adrenaliny, NamGi zebrał w dłoniach kulę ognia i z całą siłą cisnął w jednego z mężczyzn, nawet przez sekundę nie przejmując się faktem, że jego ciało zajęło się płomieniami, a las wypełnił się przeraźliwie głośnym jazgotem o pomoc.
Nim reszta w ogóle zdążyła zorientować się, co się działo, Dong szybko użył reszty swojej siły do zebrania energii w dłoniach i cisnął w najstarszego z nich ognistym piorunem, który przebiegł po całym jego ciele, dopóki mężczyzna, nieprzytomny albo martwy, z głuchym łoskotem uderzył o zaśnieżony grunt.
— Xavier, szybko, spierdalamy!
Kiedy pozostała dwójka mężczyzn uciekła gdzieś w głąb lasu, NamGi niepewnie przemknął bliżej pnia.
— Fausta, możesz już wyjść... Chyba ... Chyba jest już bezpiecznie.
Plotka 3
Już wkrótce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz