Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała po przebiciu skorupy jaja był rozmazany obraz bieli. Gdy tylko jej oczy przywykły do światła zauważyła, że biel formuje się w kształt płatków, które sypały się z nieba jak puch z poduszki. Chwyciła brzegi skorupy i uniosła swe wątłe ciałko, by przyjrzeć się nietypowemu zjawisku, fascynujące, delikatne, piękne. Wysunęła długi rozwidlony język. Zapach był przyjemny, przypominał ciepłe, przytulne wnętrze jaja. Palonego w kominku drewna, cynamonu, jabłek, igliwia. Tańczyła w nim też nutka chłodu, mentolu i jesiennej bryzy. Dwa odmienne zapachy mieszały się w nozdrzach dziewczynki, doprowadzając ją niemal do szaleństwa. Jeden ciepły, cynamonowy i nieco przypominający dym wędzarski, a drugi, chłodny, mentolowy, przypominający mróz. — To śnieżynka. — Do jej uszu dotarł przeciągły, ostry syk, bez wyraźnych, pozytywnych emocji. Dziewczynka skierowała głowę w stronę dźwięku, co oznaczało to słowo? Brzmiało tak łagodnie, przyjemnie, jak płatki sypiące się z nieba. Cień padł na dziewczynkę, zasłaniając jej widok na okno i burzę śnieżną za nim. Malutka omiotła wzrokiem postać, która pojawiła się przed nią. Istota była ogromna, miała z jakieś siedem, może dziesięć metrów długości, a jej ciało, od pasa w dół, przypominało ogon węża. Konkretnie, Anakondy Zielonej. Dziewczynka poczuła jak ciepłe ręce, zakończone pazurami delikatnie wpełzają pod jej pachy i unoszą ją, wyciągając z jaja. Osoba, która to robiła miała ostre rysy twarzy, wyraziste pełne usta, oraz ciemne okulary na nosie. Skóra kobiety wydawała się karmelowa, idealnie też akcentowała przejście między grubszymi łuskami w kolorze błota. Na głowie meduzy kłębiła się chmara węży, szepcząc wściekle i obserwując malutką. — Jak ją nazwiemy? — spytała inna meduza, wyraźnie starsza, ze zmarszczkami na ludzkiej połowie ciała, oraz srebrnym połyskiem na łuskach i wężach, które tworzyły wokół niej istną aureolę. Nie mogła mieć więcej niż siedemdziesiąt lat. Meduza, wyciągająca dziewczynkę z jaja, ułożyła ją sobie na ramieniu. — Cóż za osobliwe oczy, szkoda, że nikomu nie będzie dane zauważyć ich piękna. — Przeciągnęła palcem, po policzku córki, widząc, że prawe oko dziewczynki jest zielone, a lewe niebieskie. — Qualle, chciałabym, żeby nazywała się Qualle.
Starsza meduza poderwała się wyraźnie podenerwowana i podpełzła do młodszej. — Czyś ty zwariowała, Vritra? Nazywasz meduzę, meduzą? Nadaj jej symboliczne imię, najlepiej powiązane z jakimś bogiem. Lub chociaż Quelle, to oznacza źródło… Vritra wplotła swe długie palce w drobne węże na głowie córki. — Moje dziecko, nazywam je jak chcę, będzie Qualle. Nowonarodzonej meduzie było szczerze obojętnym to, w jaki sposób będzie się nazywać, interesowało ją najbardziej, to co, działo się za oknem. Krajobraz przypominał alpy austriackie, jednak to, było niemożliwe, temperatura w tych rejonach była zbyt niska, by zapewnić komfortowe życie gadom. Dziewczynka przyszła na świat w Patagonii, konkretniej, Bariloche, a wraz ustaniem zimy, jej rodzina miała przenieść się do budowanej w środku dżungli wioski, specjalnie dla nich i kultystów, którzy czcią otaczali meduzy, widząc w nich nowe wcielenie Quetzalcoatla. To był pierwszy raz kiedy Qualle Gorgon ujrzała śnieg, wystarczyło jedno spojrzenie, by pokochała go całym sercem. Mimo że, szukała ciepła w ramionach matki, dodatkowo opatulona kocem, wzroku nie mogła oderwać od tańczących płatków. Jednego potrzebowała, by przeżyć, a drugie mogło ją zabić lub trwale uszkodzić. Ale gdyby mogła, wybrałaby drugie.***
Dziesięć lat później Zapachy. Wonie tańczyły na jej języku niczym płomienie, pochłaniające drewno. Las, zapach kwiatów, świeżej roślinności, błota i zwierząt, to wszystko docierało do jej nozdrzy, dzięki czemu mogła poczuć słodki smak nektaru. Słone błoto, pot, krew. W dżungli czuła się najlepiej, sama, pośród dzikiej przyrody. Jej silne ręce łapały się kolejnych gałęzi, a ciało pokonywało niedostępne dla ludzkiej stopy odcinki bez żadnych problemów. Okręciła się, chwytając lianę, znajdowała się na terenie igapo, części lasu, pokrytej wodami Amazonki. Wdrapała się na drzewo, a następnie przesuwała się wśród gałęzi, nad rozlewiskiem, śledząc z góry ptaki brodzące. Wtem, usłyszała głos. Zamarła, owinęła się dokładniej wokół gałęzi i zawisła, nasłuchując. Ton rozbrzmiewał wśród drzew, płosząc ptactwo. Głos, mężczyzny, dość niski, klarowny, bardzo ciepły, przyjemny. Nie mówił w języku plemienia, które strzegło rodziny Gorgon. Qualle mogła przysiądz, że już kiedyś słyszała tę mowę, matka i babka się nią czasem posługiwały, mówiły na nią: mowa uniwersalna. Dziewczynka sykiem uciszyła węże na swojej głowie, nakazując im czujność. Po chwili, jej oczom ukazała się grupka, składająca się z kilku mężczyzn. Ich skóra, biała niemal jak śnieg wyróżniała się na tle zacienionego lasu. Meduza była oczarowana, nigdy nie widziała kogoś tak bladego. Brodzili w wodzie, rozmawiając wesoło, poszukiwali czegoś. Ubrani w wygodne stroje, z plecakami na plecach, trzech niosło maczety, którymi tworzyli drogę, zaś pozostała dwójka, strzelby. Qualle wiedziała, co to jest. Te przedmioty służyły ludziom do zabijania. Intruzi, znajdowali się niedaleko ich wioski. Ich sanktuarium w najbardziej niedostępnym punkcie Amazonii. W miejscu, gdzie rośliny miały zdolności bioluminescencji, w miejscu, gdzie świat wydawał się być inną planetą, rzeczywistością, tak piękny, nierealny. Musiała ostrzec koven oraz wioskę, jednakże, oni mieli broń palną, przewagę nad tubylcami. Cicho prześlizgnęła się między rozłożystymi gałęziami, obserwując mężczyzn, nieco onieśmielona. Czy powinna zaatakować i wybić ich wszystkich? Wrócić do wioski? Dogadać się, jakoś? Potrafiła jedynie syczeć, nie mówiła zbyt dobrze w językach ludzi. Z całą uwagą skupioną na nieznajomych, nie zauważyła, że końcówka jej ogona, wrażliwa grzechotka, zaplątała się w lianę. Dziewczynka straciła równowagę. Z jej ust wydobył się głośny krzyk, gdy lina pękła, a ona sama runęła na ziemię, tuż obok mężczyzn. Podniosła się szybko, chcąc wpełznąć w krzaki, jednakże uniemożliwił jej to ostry ból, który nagle pojawił się na jej ciele, w tylnim odcinku. Krzyknęła, a jej oczy wypełniły się łzami. Próbowała złapać się konaru i liany, by znów wspiąć się na drzewo, jednakże została pociągnięta do tyłu, zostawiając w błocie długi ślad. Qualle Gorgon w wieku dziesięciu lat mierzyła trzy metry długości. Nie była więc dużym wężem, silnym też nie. Nie nosiła ubrań, bo i po co? Jej drobne piersi, które dopiero zaczynały się rozwijać, przyciągnęły uwagę mężczyzn, podobnie jak sama dziewczynka. Usłyszała szelest w krzakach, dostrzegła lśniące ślepia anakondy, które wpatrywały się w nią pytając. — Idź po panią mamę — syknęła dziewczynka cicho w stronę węża. Jeden z mężczyzn zarzucił jej opaskę na oczy. Czując na sobie dotyk materiału, Qualle syknęła wściekle i wierzgnęła, próbując wydostać się z uścisku. Trzymali ją mocno. W końcu pojęła, polowali na nich. Na nią, na mamę i babkę. Czuła dotyk rąk na całym ciele, na piersiach, szyi, a przede wszystkim wężowym ciele. Podważali jej łuski, bawiąc się, jakby nie była człowiekiem, ale… No właśnie. Czy Qualle Gorgon można za takowego uznać? Czy bardziej zachowywała się i wyglądała jak inteligentne zwierzę? — Chcesz się nią pobawić? — Do jej uszy dotarło zdanie, które była w stanie zrozumieć. Ale jak się pobawić? W jakim sensie, co mieli na myśli. Z jej ust wydobył się pisk, połączony z jękiem, gdy poczuła szarpnięcie w tylnej części ogona. — O mój boże… Ona naprawdę ma... Szelest. Krzyk oraz zapach krwi. Uścisk rozluźnił się, a dziewczynka chwyciła rękę jednego z napastników i wbiła w nią kły. Kolejny krzyk, odepchnęła mężczyznę i zerwała opaskę z oczu. Uskoczyła przed ciosem maczetą i spojrzała na pokrytą brudem twarz kłusownika, którą wykrzywiał grymas. Zastygł w bezruchu, a jego ciało zaczynało pokrywać się wapiennym nalotem, który utwardzał się coraz bardziej z sekundy na sekundę. Po chwili po mężczyźnie pozostał jedynie posąg. Qualle upadła wyczerpana i obolała w błoto, jednakże, od razu została podciągnięta do pionu silną, zdecydowaną ręką. Matka. Dziewczynka rzuciła jeszcze okiem na mężczyzn, z których część została zamieniona w kamień, a część leżała rozszarpana, a ich krew oraz wnętrzności, mieszały się z nurtem Amazonii. Ból, znowu, policzek. — Nigdy nie zapuszczaj się sama tak daleko, Qualle — syknęła Vritra, dyscyplinując córkę.
***
Dwa lata później
Qualle leżała rozłożona w rezydencji, jakimś cudem mieli prąd dzięki generatorom i odrobinie magii, więc dziewczyna mogła korzystać z wszystkich zalet wiatraka. Skończyła naukę języka angielskiego, której udzielał jej korepetytor z zewnątrz, siłą wcielony do wspólnoty, teraz przeglądała przywiezioną przez niego książkę, dotyczącą fauny morskiej. Podobał jej się koncept węży morskich i cieszyła się, że gady żyły nawet w wielkich oceanach, jednakże, jedno zwierzę, zrobiło na niej szczególne wrażenie. Meduza, dziwna, galaretowata masa, wyjątkowo zabójcza, jak i fascynująca. — Jellyfish — przeczytała Qualle, próbując wymówić słowo ładnie i z akcentem. Jelly lub w ustach dziewczynki raczej “dzieli”, wymawiane w komicznie słodki sposób, brzmiało zaskakująco łagodnie i lekko. Usłyszała ciche pukanie do drzwi, podniosła się z podłogi i podpełzła, by zobaczyć, kto przyszedł ją odwiedzić. Otwarła drzwi, a jej oczom ukazał się jej nauczyciel angielskiego. Nie miał więcej niż dwadzieścia parę lat, młody, ledwie student, który źle trafił w życiu. O wyjątkowych, roztrzepanych włosach i pięknych, przenikliwych oczach. Mówiono że był w połowie filipińczykiem, a w połowie brazylijczykiem, czy to prawda? W każdym razie, nazywał się Akira Anselo.Nie wiadomo, choć urodę miał fascynującą. Wszedł nonszalancko do środka i zamknął drzwi. Qualle bardzo go lubiła, zawsze gdy spędzała z nim czas, czuła się ważna, doceniana, kochana. Traktowana w sposób ludzki. — Twoja mama stwierdziła, że twój poziom angielskiego jest zadowalający… Zwolniła mnie. — Uśmiechnął się krzywo, mówiąc to. — Nie mogę opuścić wspólnoty i wrócić do życia na zewnątrz. Nikt nie opuszczał wspólnoty. Przynajmniej fizycznie, pozwalano odejść duszy, podczas obrzędu, ciało musiało zostać, musiało połączyć się z innymi. — Chyba wiem, co się stanie, czuję, że już nie wyjadę z stąd. Dlatego chciałem przyjść porozmawiać tobą ostatni raz, Qualle. — Oparł się o biurko, gdzie dostrzegł otwartą na dziale poświęconym meduzom, książkę. — Podobają ci się meduzy, co? Przytaknęła, wpatrzona w mężczyznę jak w obrazek. Nie musiała się martwić, że przez przypadek go zabije. Meduzy na co dzień nosiły okulary, osłaniające dokładnie oczy, by nikomu ze wspólnoty nic się nie stało. — Też nazywasz się meduza, tylko wiesz, trochę bardziej wyrafinowanie, żeby to ładnie brzmiało. Uśmiechnęła się szeroko. — Naprawdę! Nie wiedziałam, że moje imię to oznacza! Przymknął oczy. — Ale ja wolałbym nazywać cię Jelly, jest ładne, proste w wymowie i słodkie, zupełnie jak ty. Podpełzła do niego, czując rumieniec na policzkach. Jelly, tak. Jelly, to brzmiało uroczo. Nie miało nic wspólnego z zimnym Qualle, wypowiadanym przez matkę lub babkę. Mężczyzna delikatnie pogładził ją po policzku, dotykając z uwagą łusek, następnie przesunął rękę na szyję dziewczynki, wzbudzając w niej dreszcz. Drugą ręką objął ją w pasie. Coś było nie tak, nigdy w ten sposób wobec niej się nie zachowywał. — To być może mój ostatni dzień w życiu, więc jeśli pozwolisz… Nie wiedziała, co miał na myśli. Jednak po chwili poczuła wilgotne ciepło na ustach. Zaskoczona rozwarła je nieco, a język mężczyzny po chwili znalazł się przy jej własnym. Meduza przymknęła oczy i wplotła swe ręce we włosy studenta. Po chwili, poczuła jego delikatne dłonie na biodrach, przesuwały się w górę jej odsłoniętego, umięśnionego brzucha, aż do piersi, które zdążyły nieco urosnąć. Odsunął się od niej, by przyjrzeć się jej silnemu, długiemu ciału, oraz piersiom, sterczącym jak dwie jędrne piłeczki. W tym momencie miał gdzieś, że jest dorosłym facetem, a ona ma dwanaście lat. Była w końcu wężem, u nich wiek liczyło się inaczej. Szarpnął za klamrę paska i opadł na okrągłe łóżko, zaś Jelly. Ach Jelly, nie rozumiała, co się właśnie działo. Żadna czerwona lampka nie paliła się w głowie dziewczynki, mimo że jawnie była wykorzystywana. — Pokażę ci coś niezwykłego, coś, co sprawia przyjemność ludziom. Jelly przysunęła się do niego zdumiona, sam pocałunek wywołał w niej palpitacje serca i sprawił lekkie duszności. Mężczyzna chwycił jej dłoń i położył na swym kroczu. Meduza poczuła wybrzuszenie, sztywne. Instynktownie ściągnęła zbędne ubranie, pesząc się nieco, jednakże, Akira, ciągle gładził ją po głowie, dodając otuchy. Węże i tak chętnie do niego ciągły. — Nie martw się, powiem ci, jak należy to robić… Położył jej smukłą dłoń na swoim grubym członku, który Jelly i tak i tak przypominał węża. Akira delikatnie poruszał jej dłonią, by nauczyć ją odpowiednich ruchów. Odchylił głowę, czując, że Qualle instynktownie dobrze to robi. — Dobrze, teraz… — Złapał ją za szyję i przyciągnął bliżej. — Teraz możesz spróbować z ustami i językiem. Rumieniec palił policzki Jelly. Akira jej się podobał, czuła do niego pożądanie, jednak nigdy nie była w stanie tego odpowiednio nazwać. Nie wiedziała, czym była pornografia, więc nigdy nie mogła zobaczyć lub zrozumieć tych zachowań. Wysunęła swój długi język i owinęła go wokół członka, delikatnie drażniąc końcówką żołądź i część pod napletkiem. Akira westchnął, a wężyca, widząc, że robi to odpowiednio, poczuła się pewniejsza siebie. Chwilę zabawiała się w ten sposób, po czym wsunęła członka w swoje usta. Jej zmysły zdawały się wariować. Smak, zapach, czuła się coraz bardziej ogłupiona, gotowa, by się oddać. Mężczyzna złapał ją za głowę i pociągnął. Jego członek wsunął się głębiej niż Jelly się spodziewała, miała co prawda elastyczne gardło i żuchwę, jednak to było zaskakujące. Niemal pół godziny upłynęło, nim Akira został zaspokojony. Zwieńczeniem fellatio było białe złoto, które opadło na twarz i język meduzy. Mężczyzna pogładził ją po głowie.
— To najwspanialsza rzecz, jaka mogła mi się przydarzyć w życiu, dziękuję, Jelly.
***
Rytuał odejścia był dość osobliwy. Przed wielkim ołtarzem płonęło ognisko. Trzy meduzy siedziały w wielkich tronach, wykładanych kamieniami szlachetnymi oraz złotem. Jelly miała opuszczoną głowę. Wiedziała, co się stanie, i piekielnie ją to bolało. Nigdy nie czuła czegoś podobnego. Dusza Akiry miała odejść, ciało miało zostać wchłonięte przez wspólnotę. Mężczyzna, nagi, klęczał przed trójką węży z opuszczoną głową. Hopi, babka Jelly trzymała w ręku długi, ceremonialny nóż. Na początku, należało namaścić osobę, odchodzącą ze wspólnoty. Vritra skropiła mężczyznę wodą zmieszaną z ziołami. W tle, plemię śpiewało pożegnalną pieśń. Następnie, paru wojowników odciągnęło Akirę i ułożyło go na kamiennym ołtarzu, do którego został przywiązany. Wówczas węże spełzły z tronów. Otoczyły ołtarz. Mężczyzna płakał, zaciskając oczy. Jelly, stojąca nieco z tyłu, próbowała powstrzymać płacz oraz wszelkie emocje. Jedyna osoba, która zwróciła na nią uwagę miała odejść. — Vritro, poprowadź dzisiejszą ceremonię — poleciła Hopi, wręczając córce nóż. Matka Jelly z pokłonem przyjęła narzędzie, po czym zaczęła wygłaszać modlitwę w języku węży, długą i skomplikowaną, przerywaną śpiewem, biciem w bębny oraz dynamiczną mimiką. Ostatecznie, zakończyła ceremonię uwolnienia duszy, wbijając nóż w sam środek klatki piersiowej Akiry. Qualle westchnęła głośno, widząc krew, tryskającą na wszystkie strony. Dwie kobiety zbierały ją do złotych kielichów. Vritra, z precyzją rzeźnika, poszerzyła otwór w klatce piersiowej, a następnie wyłamała żebra oraz wyciągnęła płuca. Akira nadal był przytomny, początkowo krzyczał, tak przeraźliwie, że Jelly miała ochotę skurczyć się i uciec z ceremonii, jednakże nie mogła, byłaby to hańba dla rodziny. W końcu Vritra złapała serce chłopaka i jednym, silnym ruchem ręki, wyrwała je. Ręce Jelly drżały, gdy matka kroiła narząd na trzy części. Dusza może odejść, ciało zostanie wchłonięte do wspólnoty. Vritra wręczyła jej kawałek serca kochanka, po czym podała kolejną część Hopi. Następnie odłożyła nóż i sama sięgnęła po mięso. Jelly wsunęła ociekające krwią serce do ust i starała się je przeżuć w miarę szybko, by równie szybko je połknąć. Organizm jednak odmawiał jej tego, zamknęła oczy i ostatecznie zmusiła się do spożycia serca osoby, w której była zadurzona. Paradoksalnie, zarówno przed jak i w trakcie ceremonii. była w posiadaniu serca tego człowieka.
***
Sześć lat później
— Kim był mój ojciec? — Jelly spojrzała na matkę. Jadły właśnie śniadanie. Cała trójca Gorgon. Syki, którymi się porozumiewały umilkły, gdy dziewczyna zadała to pytanie. — Czy to takie ważne, mężczyźni są potrzebni tylko to rozrodu — odparła matka, krojąc rybę na mniejsze kawałki. Babka Hopi wydawała się być kompletnie w swoim świecie, robiła się coraz starsza, coraz agresywniejsza i bardziej zwierzęca. Jelly nie była w stanie tego zrozumieć, ona, na wzmiankę, o ojcu Jelly syknęła jedynie agresywnie i potrząsnęła grzechotką. Dziewczyna zmrużyła oczy. — Kochałaś go? Czy zostałam spłodzona z miłości, czy z obowiązku? Vritra spojrzała na nią. Jelly wiedziała, że gdyby mogły patrzeć sobie w oczy, matka posłałaby jej złowrogie spojrzenie. — Jeszcze jedno takie pytanie, a cię stąd wyrzucę, Qualle. Jelly przechodziła okres dojrzewania ciężko, równie agresywnie, co babka pokwitanie. — Chcę znać swoje korzenie, być może ojciec miał jakieś lodowe moce, dzięki którym mogłabym wyjść kiedyś na lód, śnieg. — Wzruszyła lekko ramionami. Jednak to było dla matki za wiele. — Zapomnij o lodzie, chłodzie, śniegu. Wiedziałam, że tak będzie. Powinnam posłuchać matki i uwić jajo w cieplejszym okresie roku… Wy, śnieżynki jesteście przeklęte. Śnieżynki, istoty urodzone zimą, czujące wyjątkową więź ze śniegiem. Mówiono, że są duszami, nad którymi zapłakał Bóg, gdy te spadły z nieba w czasie burzy śnieżnej. Bo to była pora, kiedy śnieżynki się rodziły. Istoty te posiadały naturalną predyspozycję do magii chłodu, lodu, śniegu, jednakże, Jelly była wężem. A dla niej, ekstremalnie niskie temperatury były zabójcze, istne zaprzeczenie. Istota potrzebująca ciepła, ciągnąca do piękna zimy. — To odpowiedz chociaż, nie mogę być ciekawa kim był tata? Jakie miał moce, jakim stworzeniem był?Vritra uderzyła w stół, a Jelly zamilkła, odsuwając się nieco. — Za karę pójdziesz do prababki, spędzisz tam trzy dni, w zamknięciu, bez jedzenia, picia. Jelly upuściła widelec. — Żartujesz?! — Nie — odparła matka, policzkując córkę.
***
Każda chwila u prababki wprawiała Jelly w strach i niepokój. Naga zamieszkiwała opuszczoną prekolumbijską świątynię. Ciemną, porośniętą mchem, lianami, pełną smrodu stęchlizny i resztek, po posiłkach Nagi, gdy Jelly została tam wrzucona, skuliła się, chcąc uniknąć kontaktu z prababką. Węże zmieniają skórę całe życie, w przypadku meduz, przeobrażają się też cały czas, nadal rosną. Po pewnym czasie tracą morderczy wzrok, a zyskują przyrost masy, siłę i większe zezwierzęcenie. I tego Qualle się obawiała, że kiedyś, stanie się takim samym potworem jak prababka. — Mamo! Mamo ja przepraszam! — krzyczała, uderzając pięścią w kamienne wrota. Wrzaski nic nie dawały. Jelly i tak i tak, zostałaby w zamknięta w świątyni, jak zawsze, gdy dopuszczała się jakiś przewinień. Wcisnęła się głęboko w kąt, słysząc szuranie grubych łusek, o starą, kamienną posadzkę. To Naga została nazwana przez wspólnotę Quetzalcoatlem, Vritra, Hopi i Qualle były prorokiniani, wypełniającymi wolę boskę. Problem polegał na tym, że prababka nie miała już żadnej woli. Była zwierzęciem, jedynie wielkim, morderczym wężem, zamieszkującym świątynię, który nie szeptał już wyraźnie. Prababka miała około stu osiemdziesięciu lat, może więcej. W świetle wpadających promieni słońca, Jelly ujrzała jej monstrualną głowę, wielkości co najmniej samochodu osobowego. Wypełnioną ostrymi kłami. Oczy prababki lśniły lekko, odbijając światło, wpatrywała się we wnuczkę, jakby wiedziała, kim jest. Jelly przestała wierzyć, że ta ma kontakt z rzeczywistością. Babka Hopi była już na równi pochyłej. Niedługo skończy tak jak Naga, zamknięta w innej świątyni, całkiem sama, wielka, uwięziona we własnym ciele. Mówiono, że po tysiącu lat, meduza pożerała własny ogon, stając się Uroborosem. To był ich koniec. Po policzkach dziewczyny ciekły łzy. Bała się, bała się, że prababka ją kiedyś pożre. Trzy dni bez jedzenia i picia, miała je spędzić z Nagą. Vritra wrzucała już ją tu kiedyś, jednakże nie na tak długo.
***
Jelly nie liczyła czasu. Powodowało to więcej stresu i niecierpliwości. By zabić czas, łapała robactwo i zamieniała je w kamień, a następnie rozcierała na proch. Próbowała też ćwiczyć jakąkolwiek magię, być może naprawdę nosiła w sobie geny istoty, która posługiwała się magią? Matka nigdy nie mówiła chętnie o ojcu, prawie w ogóle. Traktowała tą krótką relację jako przymus. Zaś Jelly… Nie wydawało jej się, że będzie w stanie powić jajo tak po prostu. Relacja Z Akirą była nacechowana emocjami, Jelly nie mogłaby po prostu się z kimś dogłębnie przespać. Fellatio jeszcze by uszło, ale tylko na jej zasadach. Potrząsnęła głową, była w sanktuarium węży, u prababki. W świętym miejscu, a myślała o tak zbereźnych rzeczach jak seks. Węże były konserwatywną grupą, bardzo szanującą tradycję, ale Jelly… Jelly chciała przeżyć życie po swojemu. Wpełzła głębiej, do komnaty, którą zajmowała Naga. Współczuła prababce, która była ogromnym gadem, a siedziała zamknięta w ciasnej klitce, bez świeżego powietrza. Naga, widząc Jelly, zbliżyła do niej swój wielki łeb. Qualle odsunęła się gwałtownie pod ścianę, dysząc ciężko. Prababka jednak położyła głowę obok wnuczki, a Jelly, ostrożnie ułożyła się obok Nagi, opierając się o jej pysk. Prababka była przerażająca, ale Jelly wolała ukryć swój strach. Zamknęła oczy drżąc, oddech Nagi uspokajał ją nieco, sprawiając, że była w stanie spać. Jelly szybko przystosowywała się do nowych warunków. Delikatnie zataczała palcem kółka w powietrzu, jakby próbując czarować, jednakże, moce magiczne, o ile była w ich posiadaniu, nie były przebudzone. A tak bardzo chciałaby móc z nich korzystać... Jelly wpatrywała się w sklepienie piramidy. Musiała wyrwać się z Amazonii, poznać świat zewnętrzny, być może poznać kogoś łagodnego i troskliwego jak Akira, który mógłby ją nauczyć wielu nowych rzeczy. Chciała się znów zakochać, mieć jakiś przyjaciół, a nie sektę pełną wyznawców. Chciała uczyć się nowych rzeczy, poznawać ludzi. Chciała poznać prawdę o sobie, o swoich korzeniach. Musiała się stąd wyrwać. — Jest miejsce, w którym będziesz szczęśliwa. — Do jej uszu dotarł zniekształcony szept. To Naga, szeptała do niej. Wąż, którego wszyscy mieli za niemego, zabrał głos. — Nazywają to miejsce Akademią, będziesz mogła spełnić tam wszystkie swoje pragnienia… Jelly oniemiała słuchała szeptów Nagi. Nie spodziewała się, że prababka naprawdę nadal potrafi się komunikować i nie zwariowała. — Jak mam się tam dostać? — syknęła Jelly, podnosząc się i patrząc na Nagę.
Wąż wskazał lśniący bioluminescencyjnym, błękitnym blaskiem krąg złożony z błękitnych grzybów. — Przejdź przez krąg, jeśli czujesz się uwięziona, ucieknij. Jelly spojrzała na prababkę ze zdumieniem, po czym, analizując całe dotychczasowe wydarzenia w życiu, podjęła decyzję. Chciała poznać inną kulturę, świat. Chciała decydować sama o swoich działaniach, a nie być kontrolowana przez matkę i babkę. I chciała zobaczyć śnieg, najprawdziwszy śnieg.
Kochana żelusia 💕 chcem więcej Akiry ✨
OdpowiedzUsuńNoice!
OdpowiedzUsuńA może jakiś kolejny szocik Jelly?
OdpowiedzUsuń