NamGi nawet nie potrafił mieć Atei za złe tych wszystkich ucieczek (nawet jeśli trochę się ich nazbierało), a nawet tego, że teraz tkwili w wymiarze bez wyjścia, z którego najprawdopodobniej nie przyjdzie im się już wydostać. Ta wyjątkowa łagodność, czy nawet pobłażliwość, tym razem nie wywodziła się z bezkonfliktowego charakteru Dong'a, a z tego, że młody Azjata widział, słyszał, a przede wszystkim czuł, jak jego nowa koleżanka cierpi.
Wiedział, że coś jest na rzeczy, odkąd tylko usłyszał pierwszy krzyk niosący za sobą imię "Kai". Atea brzmiała wtedy tak ... Smutno, a w jej oczach z łatwością zobaczyć mógł największą desperację z jaką kiedykolwiek się spotkał.
Gdzieś przez umysł przebiegła mu myśl, że jej cierpienie zupełnie nie pasuje do tych niebieskich oczu, które powinny lśnić — jak ich kolor nakazuje — jak szafiry.
I w zasadzie lśniły; żałosnym cierpieniem.
Nawet jeśli sam NamGi nie miał zbyt dużo sił, przyklęknął tuż przy niej, na spopielonej ziemi, pełnej szarawo-zielonej, suchej trawy, słuchając jej głosu, który przebijał się przez złowieszcze szumy lasu i skrzypnięcia starych, wątłych drzew i chudych gałęzi.
Nie zamierzał jednak udawać, że ją rozumie, czy, że przynajmniej wie co czuje.
Nie wiedział.
Dong nikogo nigdy nie stracił — na pewno nikogo, kogo by kochał, albo chociaż lubił. Fakt, ludzie z jego wioski często ginęli; w wojnach, albo z powodu przeróżnych chorób, ale nigdy nie był to ktoś, z kim dzieliłby jakieś uczucia, czy jakiekolwiek więzi.
Prawdą było, że Dong o śmierci i utracie bliskich wiedział niewiele.
Brał udziały w pięknych, oddających hołd pogrzebach, sypał kwiaty na zdobne trumny, widział ciała, sam czasami zabijał, ale zawsze było to coś odległego, co bezpośrednio go nie dotyczyło.
Jednak kiedy skupił się na tyle, by wyobrazić sobie, że ten dureń, jego brat, czy Fausta, mogliby umrzeć, a on straciłby ich bezpowrotnie, mógł podejrzewać uczucia młodej wilczycy.
Klęczał przed nią na zdartych kolanach, milcząc jeszcze długo po kończących wersach jej historii, każda pocieszająca fraza, którą przerabiał i analizował w sobie, wydawała mu się być najgorszym doborem słów, o jaki mógł się podejrzewać. Nie umiał jej pocieszyć, nie umiał zagrzać w niej nadziei, czy nawet poratować dobrym słowem.
W głowie miał zupełną pustkę, a przed sobą smętne spojrzenie jej niebieskich, cierpiących oczu.
Pokiwał jedynie głową i sięgnął jej zupełnie skostniałych dłoni, powoli podnosząc ją z jeszcze zimniejszej ziemi.
— W porządku — mruknął w końcu i zarzucił na jej bladą szyję swój szalik. Pewnie niewiele jej da.
— Skoro cię tak woła, to chodźmy za nim — odparł w końcu.
Zamiast szukać wyjścia, NamGi zdecydowanie bardziej wolał szukać z nią utraconego ukochanego, nawet jeśli miałaby być to tylko chwilowa i ulotna chwila.
Miał nadzieje, że w jakiś sposób mogłoby jej to ulżyć.
— Skoro są jakieś szanse go spotkać, to tylko tutaj, nie? Jeśli tu jesteśmy, to chociaż spróbujmy — zaoferował i stawił pierwszy krok w kierunku, w którym biegła niedawno Atea.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz