By
Tyna
|
00:37
|
Rowena poruszyła delikatnie głową. Poduszka była piekielnie niewygodna, wydawała się być twarda jak głaz. Dziewczyna poruszyła się jeszcze raz i z tępym niepokojem zdała sobie sprawę z tego, że nie słyszy szelestu pościeli, bicia własnego serca, żadnych kroków. W ogóle niczego nie słyszała. Tak jakby cały świat zamilkł.
Ściągnęła brwi, gdy zrozumiała, że ma problem z otwarciem oczu. Głowa bolała ją jak cholera. Miała wrażenie, że coś przeszywa ją na wylot, wywołując intensywne kłucie, co sprawiało, że nie mogła nawet ułożyć w głowie żadnej sensownej myśli. Skupiała się tylko na tym, że głowa jej pęka, a opuchnięte powieki za nic nie chcą się odchylić. Przegryzła swoje suche, spierzchnięte usta, co nieco ją zabolało.
Nie wiedziała, co się wokół niej dzieje.
Z trudem udało jej się podnieść trzęsącą się rękę. Dotknęła własnej twarzy, przesunęła lodowatymi palcami po swoim policzku, nosie i oczach, mając wrażenie, że gładzi ją ktoś zupełnie obcy. Nie poznawała tego dotyku, mimo że należał do niej. To wszystkie było takie tępe, inne, zupełnie nieznajome.
Dopiero wtedy udało jej się otworzyć oczy. Ostre światło jasnych lamp sufitowych zupełnie ją oślepiło, sprawiając, że znów przymknęła na chwilę powieki. Zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, a jej twarz zaczęła wyrażać coś pomiędzy zirytowaniem a cierpieniem. Ból głowy pogłębił się nieco, ale nie zraziło jej to przed ponownym otwarciem oczu. Chciała wiedzieć, gdzie jest, co się dzieje i dlaczego wszystko tak bardzo ją boli, a w tamtym momencie tylko wzrok mógł jej pomóc – nie czuła też żadnego zapachu. Przysłoniła dłonią twarz, po czym wykonała kolejną próbę. Tym razem zatrzymała wzrok na kilka sekund na swojej drżącej ręce.
Jej skóra nabrała trupio bladej barwy, a jedynie zasinione knykcie i odznaczające się, równie sine żyły przełamywały tę okropną, martwą biel. Wyprostowała skostniałe palce, przypatrywała się ich sztywnym ruchom przez krótką chwilę. Cały czas mrużyła opuchnięte oczy, nie mogąc znieść tego ostrego światła.
Leżała jeszcze kilka minut, próbując przyzwyczaić się do rozsadzającego jej czaszkę bólu, rażących lamp i braku tak wielu bodźców z zewnątrz. Gdy zdała sobie sprawę z faktu, że nic się nie zmienia, zdecydowała się podnieść.
Sprawiło jej to o wiele więcej trudności niż się spodziewała.
Czuła, że kości jej się łamią, a kolejne mięśnie rwą, skóra napina się niebezpiecznie i Rowena mogłaby przysiąc, że czuła, jak wszystko jej się w środku przestawia. Miała ochotę się zrzygać z powodu męczarń, których doznawała, chociaż próbowała się tylko podnieść. Nie przestała jednak – podtrzymywała się na słabych, trzęsących ramionach i z uporem maniaka dążyła do tego, by móc choć na chwilę usiąść, nawet jeśli całe jej ciało wołało o pomstę.
Nigdy w życiu nie była tak osłabiona jak w tamtym momencie. Ledwo mogła się ruszyć, a każdy, nawet najdrobniejszy wysiłek spowodowany czymkolwiek sprawiał, że coraz mocniej zaciskała zęby na pokrytych martwymi skórkami ustach. Na tyle mocno, by po jej brodzie zaczęła płynąć strużka krwi. To również bolało, ale gdzieś wśród tego wszystkiego, co się wtedy wokół niej działo, ta malutka rana nie znaczyła nic. Natomiast znaczenie miało to, że Rowenie ostatecznie udało się podnieść do siadu. Trudno stwierdzić, ile czasu męczyła się tymi próbami.
Odetchnęła niespokojnie, gdy na jej twarz spadł kosmyk włosów.
Opornymi ruchami zawinęła go wokół dwóch palców, ledwo powstrzymując się od ponownego upadku na poduszkę. Jej jak dotąd zamglone oczy, które przypominały trochę zakrytą mgłą morze podczas ponurych poranków, rozjaśniły się trochę. Błysnęło w nich coś niezwykle dziwnego. Do dziewczyny dotarło w końcu, że coś jest cholernie nie tak.
Ból bólem – wiele razy bolało, chociaż nigdy aż tak. Chodziło jej o włosy. Były cholernie długie.
Może nie dosięgały jej do pasa tak jak kiedyś, kiedy była kilka lat młodsza, ale od dłuższego czasu skracała je, ilekroć zaczynały sięgać trzech czwartych jej szyi. Tym razem urosły jej dużo dłuższe, a ona nie rozumiała dlaczego. Wpatrywała się tępo w ciemny, matowy kosmyk, dopóki przez jej głowę nie przefrunęło dość istotne pytanie – ile czasu w ogóle tutaj leży?
Kiedy ona w ogóle tutaj trafiła?
Ostry ból znów przeszył jej głowę.
Jak przez mgłę pamiętała ogromny gorąc. Palące słońca. Złote piaski. Krew...
Śnieg?
Tak, śnieg.
Pamiętała śnieg i przeszywające zimno, które kłuło jej rozpaloną, zaczerwienioną skórę, która teraz mogłaby dorównać barwy nieboszczykom, gdy opadała na miękki puch chwilę przed tym, jak zamknęła oczy. Potem obudziła się tutaj. Nie wiedziała jednak, co sprawiło, że do tego doszło.
Odwróciła głowę w poszukiwaniu okna, do którego mogłaby podejść. W tamtym momencie obłąkanej Rowenie wydawało się to być najlepszym sposobem na sprawdzenie, ile czasu przeleżała w tym białym, niemalże zupełnie pustym pomieszczeniu. Miała wrażenie, że jest blisko skręcenia sobie karku, gdy ostatecznie obróciła twarz na tyle mocno, by je dojrzeć. Chciała wstać.
Z jej gardła wymsknęło się coś na pograniczu jęknięcia i warknięcia, gdy poruszyła lewą nogą. Jeszcze raz spróbowała się przesunąć, tym razem przykładając do tego jeszcze więcej siły, a raczej jej zupełnych ostatków. Zabolało na tyle mocno, że w jej oczach pojawiły się łzy.
– Co jest...? – mruknęła zupełnie niezrozumiale zachrypniętym, zduszonym głosem.
Ledwo chwyciła kołdrę, pod którą leżała. Z równie wielką trudnością odsłoniła obolałe ciało, cały czas zaciskając zęby na poranionych ustach, zachowując się tak, jakby to miało jej pomóc w uśmierzeniu tego wszystkiego, co ją wtedy dręczyło.
Jej serce znacznie przyspieszyło, a oddech stał się gwałtowny i niespokojny, gdy ujrzała swoją lewą nogę. Raczej to, co z niej zostało.
Kolejne obrazy zaczęły pojawiać się w jej pękającej głowie. Przypominała sobie wydmy, świątynie, te wszystkie stworzenia, kłusowników i... ten dziwaczny dysk, który im ukradła. Schody, portal, pułapkę. Hipnotyzujący zapach zażytych środków, huk strzału, ból. Sama go sobie zadała. I to tylko na własne życzenie i z własnej głupoty. Serce biło jej jak oszalałe, miała wrażenie, że zaraz wyskoczy jej z piersi. Kto z nią tam wtedy był? Dwóch mężczyzn? Trzech? Chyba dwóch. Ale kto? Na litość, kto tam z nią wtedy był? Zaczęła słyszeć bicie własnego serca i szelest pościeli.
James. James z nią tam wtedy był. Chciał ich wszystkich pozabijać, mówił do niej „Jasper”. Jego białe włosy posklejały się krwią, a oczach odbijało się szaleństwo. Żył jeszcze? Gdzie był? Uciekł? Zabił się? Wrócił na Syrenę?
Kto jeszcze?
Wróżka. Ta mała cholera, ten chłopiec. Wrócił się po nią, tak? To on? James też, prawda? Nie mogła sobie przypomnieć, jak miał na imię. Nie znała jego imienia. Co się z nim stało?
Dlaczego jest w tym pokoju sama? Dlaczego serce bije jej tak mocno? Dlaczego jest jej tak strasznie zimno? Dłonie jej drżą. Wszystko tak bardzo boli. Noga pali. Serce wali jej jak oszalałe. Krew szumi w żyłach. Oddech jest tak niespokojny.
Dlaczego tak bardzo zależało jej na tym, żeby wrócić do szkoły? Po co...? Gdzie jest jej ciepło? Jej słońce? Dlaczego go z nią nie ma? Gdzie on jest?
Do cholery – ile czasu minęło?
Wśród tych wszystkich napływających do niej wspomnień, wszechobecnego bólu, tak wielu pytań bez odpowiedzi, głupich decyzji, plątających się, długich włosów i zimna najwięcej było jednak strachu i niepewności. Rowena cała się trzęsła, patrząc na to, co sama sobie zrobiła – cholerną protezę sięgającej poniżej kolana w dół. Kawał sztucznej nogi. Nawet nie zauważyła, że drzwi do pokoju się otworzyły, a do środka ktoś wszedł.
Mężczyzna wysokiego wzrostu o gładkiej, szlachetnej twarzy, idealnie zaczesanych, ciemnych włosach i obojętnie chłodnych, zielonych oczach, w których już dawno zakorzeniła się głęboka pogarda oraz niechęć do tej młodej dziewczyny – jego własnej siostry, której szczerze nie znosił. Poprawił marynarkę, wbijając w nią spojrzenie.
– Jesteś z siebie dumna?
Rowena znała ten głos i szybko przypomniała sobie, że bardzo go nie lubiła. Z trudem odwróciła głowę, a ciemne, zdecydowanie zbyt długie włosy poruszyły się lekko, bardziej swobodnie układając się na jej szczupłych ramionach. Obdarzyła mężczyznę zgaszonym spojrzeniem, nie rozumiejąc, co on w ogóle tutaj robi. Nie powinno go tu być. Zresztą... ich obu nie powinno tu być.
– Co ty...? – zapytała, z trudem wydobywając z siebie jakikolwiek głos, nawet najbardziej zachrypnięty, ledwo przypominając sobie, jakie imię nosi jej brat.
– Z rozkazu naszego czcigodnego ojca i szanownej matki przyjąłem posadę nauczyciela w Akademii – oznajmił chłodnym tonem; Rowena czuła się tak, jakby stał przed nią jej ojciec.
– Nie chcę cię tutaj – wychrypiała po chwili w odpowiedzi.
Ta dziewczyna była żałosna. Obraz nędzy i rozpaczy, zupełnego upodlenia oraz braku jakiejkolwiek godności. Aldert nie chciał na nią patrzeć, nie chciał z nią rozmawiać. Gdyby to on decydował, już dawno nie miałby z nią nic wspólnego. Wstydził się faktu, że dzielą tę samą krew, że ta żałość w czystej postaci jest krwią z tej samej krwi. Godziło to w jego dumę. Nie szanowała nazwiska – von o’Qhar z głównej linii nie wypadało się zachowywać tak jak ona. Rowena była słaba i była nikim, a Aldert doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Nie masz głosu w tej sprawie, Roweno. Powinnaś być mi dozgonnie wdzięczna za to, co ci ofiarowałem.
Potem zaczął tłumaczyć. Kazał sobie dziękować za to, że jej pomógł, nawet jeśli zrobił to z obowiązku, a dobroć serca nie miała z tym nic wspólnego. Krótko wyjaśnił, że szybko zareagował na jej przybycie do szpitala, zaniesiono ją do odosobnionego pokoju dla przypadków wyjątkowych, a wezwane przez niego odpowiednie jednostki wpędziły ją w silny, nie do końca legalny, choć o tym Rowena się nie dowiedziała, magiczny trans, który oczyścił jej zniszczone, nędzne ciało z toksyn i zatrzymał krwawienie. Zamontowano jej odpowiednio skonstruowaną protezę, a potem przeprowadzono odpowiednie zabiegi i ćwiczenia, by jako tako wróciła do sprawności. Cały ten czas dziewczyna tkwiła w stanie zawieszenia na tyle głębokiego, że nietrudno byłoby pomylić ją ze zmarłą. Wyglądała na martwą przez ten cały czas.
Rowena milczała przez krótką chwilę, analizując na spokojnie swoim otumanionym umysłem wszystko, co powiedział jej Aldert. Z tego wszystkiego, co do siebie przyjęła, najbardziej zainteresowała ją ta część z protezą, a na jej ustach wykwitł pełen cierpienia i pogardy uśmieszek, co sprawiło, że dziewczyna zaczęła odrobinę przypominać samą siebie. „Odpowiednio skonstruowana proteza” znaczyła tyle, że była podatna na zmiennokształtność. Tak w razie czego – gdyby miała jeszcze kiedyś zamienić się w wilka, w co Rowena już sama dawno przestała wierzyć.
– Ile czasu już tutaj leżę? – zapytała, pierwszy raz w życiu ciesząc się, że nie musi czuć jego smrodu.
– Do Akademii wróciłaś niecałe pół doby temu – oznajmił, spoglądając na wskazówki swojego kieszonkowego zegarka. – Dla ciebie minęło kilka miesięcy.
Jej drobne dłonie, choć nadal drżały, trzęsły się już nieco mniej.
– Za kolejnych kilka godzin powinnaś już zacząć chodzić. W związku z tym zaczniemy niedługo lekcje z postawy, potem przejdziemy do tańca. Zaopatrzyłem cię również w odpowiednią literaturę i instrumenty. W twoim pokoju zostawiłem odpowiedni plan zajęć, choć jestem skłonny do zmian, jeśli zechcesz zmienić klasę.
– Goń się, psie.
Aldert jedynie odetchnął. Rowena była piekielnie uparta, ale pierwszy raz widział w tym wszystkim jakąkolwiek zaletę. Naiwnie kalkulował, że jeśli dziewczyna zostanie w klasie łowców, przestanie sobie radzić i będzie bardzo odstawać od innych uczniów. Wtedy łatwiej będzie ją złamać.
– Mam cię w dupie – oznajmiła słabym, zachrypniętym głosem. – Do niczego mnie nie zmusisz.
Aldert uśmiechnął się z satysfakcją, mając pełną pewność, że owszem – zmusi, choćby cały świat miałby stać przeciwko niemu. Dodał jeszcze kilka słów na temat przyszłego rozwoju Roweny, a potem oznajmił coś, co brzmiało dla niej okrutniej niż wyrok śmierci.
Najprawdopodobniej nigdy nie wrócisz do dawnej sprawności.
– Dopóki nie zostaniesz wypisana ze szpitala, inni uczniowie mogą cię odwiedzać – oznajmił na odchodne. – Ale... nie liczyłbym na to.
Mężczyzna wyszedł i zamknął drzwi z subtelnym trzaskiem.
Tymczasem Rowena została sama w tym pustym, zimnym pomieszczeniu. Znów się położyła, ułożyła głowę na pozornie twardej poduszce. Wgapiała się w sufit, w lampy, które jeszcze przed chwilą tak bardzo ją raziły.
Została sama. Sama ze swoim szybko bijącym sercem, bólem głowy, obolałym ciałem, zasychającą krwią na brodzie, wielką gulą w gardle. Ciszą, która przywoływała do Roweny zbyt wiele rozbieganych myśli, którym nie chciała się poddać. Nadal chciała być sobą. Nie myśleć zbyt dużo i robić swoje. Nie dawać po sobie zbyt dużo poznać.
Sama z wyrokiem, który wydała sobie na własne życzenie.
Na morzu, a przede wszystkim na legendarnej Syrenie, raczej nikt nie potrzebował kolejnej kaleki.
Ściągnęła brwi, gdy zrozumiała, że ma problem z otwarciem oczu. Głowa bolała ją jak cholera. Miała wrażenie, że coś przeszywa ją na wylot, wywołując intensywne kłucie, co sprawiało, że nie mogła nawet ułożyć w głowie żadnej sensownej myśli. Skupiała się tylko na tym, że głowa jej pęka, a opuchnięte powieki za nic nie chcą się odchylić. Przegryzła swoje suche, spierzchnięte usta, co nieco ją zabolało.
Nie wiedziała, co się wokół niej dzieje.
Z trudem udało jej się podnieść trzęsącą się rękę. Dotknęła własnej twarzy, przesunęła lodowatymi palcami po swoim policzku, nosie i oczach, mając wrażenie, że gładzi ją ktoś zupełnie obcy. Nie poznawała tego dotyku, mimo że należał do niej. To wszystkie było takie tępe, inne, zupełnie nieznajome.
Dopiero wtedy udało jej się otworzyć oczy. Ostre światło jasnych lamp sufitowych zupełnie ją oślepiło, sprawiając, że znów przymknęła na chwilę powieki. Zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, a jej twarz zaczęła wyrażać coś pomiędzy zirytowaniem a cierpieniem. Ból głowy pogłębił się nieco, ale nie zraziło jej to przed ponownym otwarciem oczu. Chciała wiedzieć, gdzie jest, co się dzieje i dlaczego wszystko tak bardzo ją boli, a w tamtym momencie tylko wzrok mógł jej pomóc – nie czuła też żadnego zapachu. Przysłoniła dłonią twarz, po czym wykonała kolejną próbę. Tym razem zatrzymała wzrok na kilka sekund na swojej drżącej ręce.
Jej skóra nabrała trupio bladej barwy, a jedynie zasinione knykcie i odznaczające się, równie sine żyły przełamywały tę okropną, martwą biel. Wyprostowała skostniałe palce, przypatrywała się ich sztywnym ruchom przez krótką chwilę. Cały czas mrużyła opuchnięte oczy, nie mogąc znieść tego ostrego światła.
Leżała jeszcze kilka minut, próbując przyzwyczaić się do rozsadzającego jej czaszkę bólu, rażących lamp i braku tak wielu bodźców z zewnątrz. Gdy zdała sobie sprawę z faktu, że nic się nie zmienia, zdecydowała się podnieść.
Sprawiło jej to o wiele więcej trudności niż się spodziewała.
Czuła, że kości jej się łamią, a kolejne mięśnie rwą, skóra napina się niebezpiecznie i Rowena mogłaby przysiąc, że czuła, jak wszystko jej się w środku przestawia. Miała ochotę się zrzygać z powodu męczarń, których doznawała, chociaż próbowała się tylko podnieść. Nie przestała jednak – podtrzymywała się na słabych, trzęsących ramionach i z uporem maniaka dążyła do tego, by móc choć na chwilę usiąść, nawet jeśli całe jej ciało wołało o pomstę.
Nigdy w życiu nie była tak osłabiona jak w tamtym momencie. Ledwo mogła się ruszyć, a każdy, nawet najdrobniejszy wysiłek spowodowany czymkolwiek sprawiał, że coraz mocniej zaciskała zęby na pokrytych martwymi skórkami ustach. Na tyle mocno, by po jej brodzie zaczęła płynąć strużka krwi. To również bolało, ale gdzieś wśród tego wszystkiego, co się wtedy wokół niej działo, ta malutka rana nie znaczyła nic. Natomiast znaczenie miało to, że Rowenie ostatecznie udało się podnieść do siadu. Trudno stwierdzić, ile czasu męczyła się tymi próbami.
Odetchnęła niespokojnie, gdy na jej twarz spadł kosmyk włosów.
Opornymi ruchami zawinęła go wokół dwóch palców, ledwo powstrzymując się od ponownego upadku na poduszkę. Jej jak dotąd zamglone oczy, które przypominały trochę zakrytą mgłą morze podczas ponurych poranków, rozjaśniły się trochę. Błysnęło w nich coś niezwykle dziwnego. Do dziewczyny dotarło w końcu, że coś jest cholernie nie tak.
Ból bólem – wiele razy bolało, chociaż nigdy aż tak. Chodziło jej o włosy. Były cholernie długie.
Może nie dosięgały jej do pasa tak jak kiedyś, kiedy była kilka lat młodsza, ale od dłuższego czasu skracała je, ilekroć zaczynały sięgać trzech czwartych jej szyi. Tym razem urosły jej dużo dłuższe, a ona nie rozumiała dlaczego. Wpatrywała się tępo w ciemny, matowy kosmyk, dopóki przez jej głowę nie przefrunęło dość istotne pytanie – ile czasu w ogóle tutaj leży?
Kiedy ona w ogóle tutaj trafiła?
Ostry ból znów przeszył jej głowę.
Jak przez mgłę pamiętała ogromny gorąc. Palące słońca. Złote piaski. Krew...
Śnieg?
Tak, śnieg.
Pamiętała śnieg i przeszywające zimno, które kłuło jej rozpaloną, zaczerwienioną skórę, która teraz mogłaby dorównać barwy nieboszczykom, gdy opadała na miękki puch chwilę przed tym, jak zamknęła oczy. Potem obudziła się tutaj. Nie wiedziała jednak, co sprawiło, że do tego doszło.
Odwróciła głowę w poszukiwaniu okna, do którego mogłaby podejść. W tamtym momencie obłąkanej Rowenie wydawało się to być najlepszym sposobem na sprawdzenie, ile czasu przeleżała w tym białym, niemalże zupełnie pustym pomieszczeniu. Miała wrażenie, że jest blisko skręcenia sobie karku, gdy ostatecznie obróciła twarz na tyle mocno, by je dojrzeć. Chciała wstać.
Z jej gardła wymsknęło się coś na pograniczu jęknięcia i warknięcia, gdy poruszyła lewą nogą. Jeszcze raz spróbowała się przesunąć, tym razem przykładając do tego jeszcze więcej siły, a raczej jej zupełnych ostatków. Zabolało na tyle mocno, że w jej oczach pojawiły się łzy.
– Co jest...? – mruknęła zupełnie niezrozumiale zachrypniętym, zduszonym głosem.
Ledwo chwyciła kołdrę, pod którą leżała. Z równie wielką trudnością odsłoniła obolałe ciało, cały czas zaciskając zęby na poranionych ustach, zachowując się tak, jakby to miało jej pomóc w uśmierzeniu tego wszystkiego, co ją wtedy dręczyło.
Jej serce znacznie przyspieszyło, a oddech stał się gwałtowny i niespokojny, gdy ujrzała swoją lewą nogę. Raczej to, co z niej zostało.
Kolejne obrazy zaczęły pojawiać się w jej pękającej głowie. Przypominała sobie wydmy, świątynie, te wszystkie stworzenia, kłusowników i... ten dziwaczny dysk, który im ukradła. Schody, portal, pułapkę. Hipnotyzujący zapach zażytych środków, huk strzału, ból. Sama go sobie zadała. I to tylko na własne życzenie i z własnej głupoty. Serce biło jej jak oszalałe, miała wrażenie, że zaraz wyskoczy jej z piersi. Kto z nią tam wtedy był? Dwóch mężczyzn? Trzech? Chyba dwóch. Ale kto? Na litość, kto tam z nią wtedy był? Zaczęła słyszeć bicie własnego serca i szelest pościeli.
James. James z nią tam wtedy był. Chciał ich wszystkich pozabijać, mówił do niej „Jasper”. Jego białe włosy posklejały się krwią, a oczach odbijało się szaleństwo. Żył jeszcze? Gdzie był? Uciekł? Zabił się? Wrócił na Syrenę?
Kto jeszcze?
Wróżka. Ta mała cholera, ten chłopiec. Wrócił się po nią, tak? To on? James też, prawda? Nie mogła sobie przypomnieć, jak miał na imię. Nie znała jego imienia. Co się z nim stało?
Dlaczego jest w tym pokoju sama? Dlaczego serce bije jej tak mocno? Dlaczego jest jej tak strasznie zimno? Dłonie jej drżą. Wszystko tak bardzo boli. Noga pali. Serce wali jej jak oszalałe. Krew szumi w żyłach. Oddech jest tak niespokojny.
Dlaczego tak bardzo zależało jej na tym, żeby wrócić do szkoły? Po co...? Gdzie jest jej ciepło? Jej słońce? Dlaczego go z nią nie ma? Gdzie on jest?
Do cholery – ile czasu minęło?
Wśród tych wszystkich napływających do niej wspomnień, wszechobecnego bólu, tak wielu pytań bez odpowiedzi, głupich decyzji, plątających się, długich włosów i zimna najwięcej było jednak strachu i niepewności. Rowena cała się trzęsła, patrząc na to, co sama sobie zrobiła – cholerną protezę sięgającej poniżej kolana w dół. Kawał sztucznej nogi. Nawet nie zauważyła, że drzwi do pokoju się otworzyły, a do środka ktoś wszedł.
Mężczyzna wysokiego wzrostu o gładkiej, szlachetnej twarzy, idealnie zaczesanych, ciemnych włosach i obojętnie chłodnych, zielonych oczach, w których już dawno zakorzeniła się głęboka pogarda oraz niechęć do tej młodej dziewczyny – jego własnej siostry, której szczerze nie znosił. Poprawił marynarkę, wbijając w nią spojrzenie.
– Jesteś z siebie dumna?
Rowena znała ten głos i szybko przypomniała sobie, że bardzo go nie lubiła. Z trudem odwróciła głowę, a ciemne, zdecydowanie zbyt długie włosy poruszyły się lekko, bardziej swobodnie układając się na jej szczupłych ramionach. Obdarzyła mężczyznę zgaszonym spojrzeniem, nie rozumiejąc, co on w ogóle tutaj robi. Nie powinno go tu być. Zresztą... ich obu nie powinno tu być.
– Co ty...? – zapytała, z trudem wydobywając z siebie jakikolwiek głos, nawet najbardziej zachrypnięty, ledwo przypominając sobie, jakie imię nosi jej brat.
– Z rozkazu naszego czcigodnego ojca i szanownej matki przyjąłem posadę nauczyciela w Akademii – oznajmił chłodnym tonem; Rowena czuła się tak, jakby stał przed nią jej ojciec.
– Nie chcę cię tutaj – wychrypiała po chwili w odpowiedzi.
Ta dziewczyna była żałosna. Obraz nędzy i rozpaczy, zupełnego upodlenia oraz braku jakiejkolwiek godności. Aldert nie chciał na nią patrzeć, nie chciał z nią rozmawiać. Gdyby to on decydował, już dawno nie miałby z nią nic wspólnego. Wstydził się faktu, że dzielą tę samą krew, że ta żałość w czystej postaci jest krwią z tej samej krwi. Godziło to w jego dumę. Nie szanowała nazwiska – von o’Qhar z głównej linii nie wypadało się zachowywać tak jak ona. Rowena była słaba i była nikim, a Aldert doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Nie masz głosu w tej sprawie, Roweno. Powinnaś być mi dozgonnie wdzięczna za to, co ci ofiarowałem.
Potem zaczął tłumaczyć. Kazał sobie dziękować za to, że jej pomógł, nawet jeśli zrobił to z obowiązku, a dobroć serca nie miała z tym nic wspólnego. Krótko wyjaśnił, że szybko zareagował na jej przybycie do szpitala, zaniesiono ją do odosobnionego pokoju dla przypadków wyjątkowych, a wezwane przez niego odpowiednie jednostki wpędziły ją w silny, nie do końca legalny, choć o tym Rowena się nie dowiedziała, magiczny trans, który oczyścił jej zniszczone, nędzne ciało z toksyn i zatrzymał krwawienie. Zamontowano jej odpowiednio skonstruowaną protezę, a potem przeprowadzono odpowiednie zabiegi i ćwiczenia, by jako tako wróciła do sprawności. Cały ten czas dziewczyna tkwiła w stanie zawieszenia na tyle głębokiego, że nietrudno byłoby pomylić ją ze zmarłą. Wyglądała na martwą przez ten cały czas.
Rowena milczała przez krótką chwilę, analizując na spokojnie swoim otumanionym umysłem wszystko, co powiedział jej Aldert. Z tego wszystkiego, co do siebie przyjęła, najbardziej zainteresowała ją ta część z protezą, a na jej ustach wykwitł pełen cierpienia i pogardy uśmieszek, co sprawiło, że dziewczyna zaczęła odrobinę przypominać samą siebie. „Odpowiednio skonstruowana proteza” znaczyła tyle, że była podatna na zmiennokształtność. Tak w razie czego – gdyby miała jeszcze kiedyś zamienić się w wilka, w co Rowena już sama dawno przestała wierzyć.
– Ile czasu już tutaj leżę? – zapytała, pierwszy raz w życiu ciesząc się, że nie musi czuć jego smrodu.
– Do Akademii wróciłaś niecałe pół doby temu – oznajmił, spoglądając na wskazówki swojego kieszonkowego zegarka. – Dla ciebie minęło kilka miesięcy.
Jej drobne dłonie, choć nadal drżały, trzęsły się już nieco mniej.
– Za kolejnych kilka godzin powinnaś już zacząć chodzić. W związku z tym zaczniemy niedługo lekcje z postawy, potem przejdziemy do tańca. Zaopatrzyłem cię również w odpowiednią literaturę i instrumenty. W twoim pokoju zostawiłem odpowiedni plan zajęć, choć jestem skłonny do zmian, jeśli zechcesz zmienić klasę.
– Goń się, psie.
Aldert jedynie odetchnął. Rowena była piekielnie uparta, ale pierwszy raz widział w tym wszystkim jakąkolwiek zaletę. Naiwnie kalkulował, że jeśli dziewczyna zostanie w klasie łowców, przestanie sobie radzić i będzie bardzo odstawać od innych uczniów. Wtedy łatwiej będzie ją złamać.
– Mam cię w dupie – oznajmiła słabym, zachrypniętym głosem. – Do niczego mnie nie zmusisz.
Aldert uśmiechnął się z satysfakcją, mając pełną pewność, że owszem – zmusi, choćby cały świat miałby stać przeciwko niemu. Dodał jeszcze kilka słów na temat przyszłego rozwoju Roweny, a potem oznajmił coś, co brzmiało dla niej okrutniej niż wyrok śmierci.
Najprawdopodobniej nigdy nie wrócisz do dawnej sprawności.
– Dopóki nie zostaniesz wypisana ze szpitala, inni uczniowie mogą cię odwiedzać – oznajmił na odchodne. – Ale... nie liczyłbym na to.
Mężczyzna wyszedł i zamknął drzwi z subtelnym trzaskiem.
Tymczasem Rowena została sama w tym pustym, zimnym pomieszczeniu. Znów się położyła, ułożyła głowę na pozornie twardej poduszce. Wgapiała się w sufit, w lampy, które jeszcze przed chwilą tak bardzo ją raziły.
Została sama. Sama ze swoim szybko bijącym sercem, bólem głowy, obolałym ciałem, zasychającą krwią na brodzie, wielką gulą w gardle. Ciszą, która przywoływała do Roweny zbyt wiele rozbieganych myśli, którym nie chciała się poddać. Nadal chciała być sobą. Nie myśleć zbyt dużo i robić swoje. Nie dawać po sobie zbyt dużo poznać.
Sama z wyrokiem, który wydała sobie na własne życzenie.
Na morzu, a przede wszystkim na legendarnej Syrenie, raczej nikt nie potrzebował kolejnej kaleki.
Taka rehablitacja na śpiocha to w ogóle ma prawo działać?
OdpowiedzUsuńNajwyraźniej. 🥰
UsuńNo nie sądzę :3
Usuń