By
Tyna
|
21:48
|
To wszystko nie tak miało się skończyć. W ogóle miało potoczyć się inaczej. Chęć niewinnej zabawy, mało znaczące polowanie zmieniło się w bieganie po cholernej pustyni, walkę o każdy kolejny krok w palących promieniach ośmiu słońc. Mieli poniszczone ubrania, wiele ran na ciele, oparzenia słoneczne i serdecznie dość wszystkiego, co ich otaczało.
Nie wiedzieli, że najgorsze miało się dopiero wydarzyć.
James trzasnął ogromnymi drzwiami świątyni, do której wbiegli niemalże bez zastanowienia. Nie rozglądali się wokół siebie, starali się raczej pohamować krew spływającą po ich rozgrzanej skórze i kapiącej na kamienne podłoże. Sítheach wyglądał na cholernie zmęczonego oraz spanikowanego tą całą sytuacją i faktem, że chyba nigdy w życiu nie widział na sobie takiej ilości krwi. Rowena wydawała się być bardzo opanowana. Po prostu klnęła jak cholera.
Drugi z mężczyzn natomiast zupełnie już zamykał się w sobie. Zakrwawione dłonie zaczęły mu się trząść, a galaktyka widniejąca w jego prawym oku co chwilę przyspieszała do niewyobrażalnych prędkości, by po chwili momentalnie zwolnić, sprawiając wrażenie, że zupełnie już przestała się obracać. Nagle poczuł w głowie ogromny, promieniujący ból. Zacisnął zęby, serce waliło mu jak szalone. W jednej chwili na zmianę było mu niewyobrażalnie ciepło i cholernie zimno.
Wtedy usłyszał głos.
– James, jestem już blisko... Wytrzymaj jeszcze chwilę.
Natychmiast coś w nim pękło. Miał już tego wszystkiego dość. Chciał uciszyć ten okropny głos w jego głowie, który nie dawał mu spokoju już od dłuższego czasu. Pragnął ciszy. Cudownej, błogiej ciszy. Musiał pozbyć się źródła tego głosu, a szaleństwo i obłąkanie, w których nieprzerwanie tonął, podpowiadało mu, że mówi do niego jedyny mężczyzna w otoczeniu – tamujący krwawienie, delikatny blondyn o drżących skrzydłach.
James bez zastanowienia wyjął jeden ze swoich sztyletów, chwycił chłopaka i przyłożył mu ostrze do gardła. To miało rozwiązać sprawę. Dzięki temu głos się ucieszy. Tak, na pewno. Na pewno nastanie cisza. Tak.
– Zamknij się w końcu! Zamknij się! – krzyczał w obłąkańczym szale.
Mało brakowało, a by go naprawdę zabił.
Strużka krwi wypływała spod ostrza wbijanego w białą szyję młodego McEalaira, który cały czas próbował przekonać Jamesa, że to wcale nie on. Że coś mu się wydawało i że tak naprawdę jest niewinny. Nie przekonywało go to ani trochę.
Puścił Sítheacha dopiero w momencie, kiedy drobna dłoń Roweny chwyciła brzeg koszulki, którą miał na sobie jej przyjaciel, odciągnęła go, a druga ręka miała bliskie spotkanie z jego nieco fioletowym policzkiem. Zaczęli się szarpać. Nawet jeśli tracili już siły po tak długich wędrówkach, nie mieli jak się zregenerować i powinni się oszczędzać tak długo jak mogli, bez najmniejszego wahania obijali sobie mordy. Gdzieś wśród odgłosów walki było słychać jedynie bluzgi, oskarżenia o szaleństwo i to dzikie „Słyszałem go, słyszałem!” Jamesa.
Jeszcze wtedy Rowena nie miała czasu, siły i ochoty, by zastanowić się nad tym, co się z nim stało.
Przestali się ze sobą bić dopiero po chwili. Krótkie ostrzeżenia Sítheacha wystarczyły, by pozostała dwójka na chwilę przestała się ze sobą szarpać i zaczęli przysłuchiwać się otoczeniu. Z zaskakująco ogromnym zdziwieniem przyznali rację chłopakowi, a na ustach dziewczyny rozkwitł niewielki uśmiech, gdy okazało się, że przebywające w świątyni osoby pachną tak samo jak kłusownicy, przez których trafili do Krainy Nieskończonych Piasków.
Chwilę później po ciemnych, kamiennych korytarzach rozległy się dźwięki strzałów.
Mężczyźni może by im odpuścili, może puściliby ich wolno albo pobawili się w nimi w kotka i myszkę jeszcze chwilę, gdyby Rowena nie wróciła się, gdy zdała sobie sprawę z tego, że mały przedmiot wielkości monety pokryty licznymi grawerunkami, który jak dotąd bezpiecznie skrywał się w jej kieszeni, wypadł, a kłusownicy odebrali to zdecydowanie zbyt entuzjastycznie. Dziewczyna ledwo uniknęła strzały przelatującej tuż obok niej, gdy schylała się po to małe coś. Nie do końca wiedziała, do czego to służy i czy w ogóle ma jakąś wartość, ale intuicja podpowiadała jej, że dziewczyna cholernie chce to mieć, a to już samo w sobie wystarczyło, by nie dopuścić do zabrania przedmiotu przez ścigających ich mężczyzn.
– Rowena! Co to jest? Po co ci to? Musimy uciekać! – krzyczał zdeterminowany McEalair, gdy do nich dołączyła.
Oglądała to może przez kilka sekund, podczas których naprawdę powinni zwiewać najdalej jak się da, gdy mieli taką szansę dzięki kolejnym zamkniętym drzwiom. Rowena jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że o coś chodzi, a w jej jasnych oczach odbijał się zgaszony, złoty blask. Przewracała to w dłoniach aż do momentu, kiedy jeden ze smukłych palców zsunął się nieco i coś nacisnął.
Moneta zaczęła się rozszerzać, kolejne pierścienie się od siebie odzielały i poruszały, a na koniec, gdy znowu stanęły, przed ich oczami, tuż na samym szczycie schodów, pojawiła się biała plama. To McEalair pierwszy zrozumiał, że tym białym czymś jest śnieg.
Więc po prostu pobiegli, mając nadzieję, że unikną strzelających do nich kłusowników, ogromnego robaka z nadszarpniętym pancerzem, który nie tak dawno temu zdążył się rozbudzić i nabrać ochoty na trzech młodych uczniaków, oraz piaskowych tropicieli chcących wyssać ostatnie krople krwi z ich jeszcze ciepłych ciał.
Coś jednak poszło nie tak. Jeden stopień runął, a noga Roweny utknęła między ostrymi sztyletami w pułapce, którą ktoś kiedyś zastawił na osobę równie głupią co ona.
W pierwszym odruchu dziewczyna po prostu chciała ją wyjąć, ale zrezygnowała po chwili, gdy z głośnym syknięciem i równie donośnym bluzgiem zdała sobie sprawę z faktu, że im bardziej próbuje wysunąć się z pułapki, tym ostrza układają się bardziej poziomo, mocniej wbijając się w jej ciało, rozcinając skórę, zadając ból. Na początku jej to nie ruszyło. Dlaczego miałoby? Ostatecznie przecież to nie był pierwszy raz i ostatni raz, kiedy coś zadawało jej cierpienie.
Zakrwawionymi dłońmi oraz lufą strzelby próbowała odginać i wyciągać z własnej nogi kolejne noże. Zajmowało to mnóstwo czasu, którego żadne z uczniów nie miało ani trochę, ale działała tak szybko jak była w stanie. W pewnym momencie zacisnęła zęby i szarpnęła nogą, będąc pewną, że się wydostanie.
Nie stało się tak, bo jej stopa już na dobre utknęła między kolejnymi ostrzami.
Pochłonięty swym własnym szaleństwem James, jak dotąd skupiony tylko na tym, by nie powyrzynać ani McEalaira, ani Jaspera, to znaczy - Roweny, odwrócił się akurat w momencie, gdy dziewczyna wyciągała z kieszeni proszki, z których ograbiła nieboszczyka. Coś włożyła do ust, coś wciągnęła nosem, a jemu wszystko się mieszało. Patrzył na nią otępiale, przez chwilę nie mogąc przypomnieć sobie, kim jest ta dziewczyna, którą lada chwila miały zeżreć te okropne monstra dostające się do pomieszczenia.
Sítheach zainteresował się brakiem dziewczyny chwilę wcześniej. Serce zabiło mu szybciej, gdy zasłaniał usta zakrwawionymi dłońmi. W jego głowie pojawiło się proste, ale właściwe pytanie: “Czy… ona też zwariowała?”, kiedy rozległ się huk strzału, a on zdał sobie sprawę z faktu, że tym razem Rowena nie strzeliła we wroga, ale samą siebie. We własną stopę tak właściwie. Ruszył do niej biegiem po niestałych schodach, James zaraz za nim.
Pomogli jej wysunąć się z pułapki, a potem ruszyli znów na górę, w stronę portalu, za którym widniał cudownie śnieżnobiały śnieg, a tuż za nim gromada stworów, które za najwyższy cel upatrzyły sobie pozbycie się ich z takich czy innych powodów.
Ostatnim, co zrobiła Rowena, zanim nieprzytomnie padła na śnieg tuż obok ciała mężczyzny zastrzelonego kilka dni wcześniej, któremu okoliczna zwierzyna zdążyła już wyżreć wnętrzności, było wciśnięcie jeszcze raz tego samego przycisku na tym dziwnym urządzeniu, które zdobyła.
Sítheach z ulgą zauważył, że portal się za nimi zamknął.
– James, pomóż mi! Musimy zanieść ją do szpitala! – krzyczał, próbując podnieść ciało dziewczyny.
James mechanicznie wykonał polecenie McEalaira, ale nie był już niczego pewny. Nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie jest, co robi i jak się nazywa. Czuł się obcy i zagubiony, a jedyne, co odbierał, to był głos. Głos, który szeptał do niego: “Zaraz cię znajdę…”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz