Młody Azjata nie był pewny, o czym Clement i Rowena mogli dyskutować, zwłaszcza że sprawy, które woźny im wróżył, w większości dotyczyły ich oboje, ale nie zamierzał wpychać się w ich ewentualne tajemnice, podejrzewając, że Rowena tak czy inaczej, podzieliłaby się z nimi potokiem tych hipiskich farmazonów, kiedy tylko opuściliby kantorek.
Sytuacja, w której się znaleźli, doprawdy była komiczna, ale im dłużej siedzieli z woźnym w jego kanciapie, wdychając opary wątpliwych kadzideł, w otoczeniu zadymionego, dusznego powietrza, tym bardziej NamGi zaczynał się niecierpliwić i niepokoić przebiegiem ich randki; miał wrażenie, że czas w tym kiczowato-afrykańskim pomieszczeniu pędził o wiele szybciej, i ponownie zaczął martwić się o ich (wątpliwą) punktualność na następny pociąg do Taau.
Ostatecznie uspokoił się, uświadamiając sobie, że cokolwiek będą robić, tak długo jak będą razem, będzie to najcudowniejszy wieczór w jego życiu, nawet jeśli miałby on być przepełniony kiczowatymi przepowiedniami, wywróżonymi z przejaranej głowy starego woźnego.
Nie musieli jechać do Taau, by bawić się dobrze; dla NamGiego wystarczało, żeby po prostu byli razem i bawili się tak, jakby jutro miało już nigdy nie nadejść, pijąc do potęgi, całując się bez granic i rozmawiając dopóty, dopóki nie zastałby ich blask leniwie wschodzącego słońca i chłodny, jesienny poranek.
Uśmiechnął się łagodnie, rozmyślając o tym, co będą robić, kiedy w końcu wyjdą z kantorka woźnego Clementa.
Jego twarz pobladła jednak, a on sam wzdrygnął się, kiedy głos Rowena rozbrzmiał gromko tuż koło niego, a w centrum jej oburzenia, Azjata wyłapał swoje nazwisko, otoczone sfrustrowaniem, jakiego nie spodziewał się dziś zobaczyć. Od razu zaczął się zastanawiać, czy w apogeum swojego zamyślenia, nie przegapił czegoś istotnego; czegoś, co mogłoby tłumaczyć jej nagłą złość skierowaną w jego stronę.
Kiedy zebrał się w sobie na tyle, by zapytać Rowenę, czego dokładnie dotyczyły jej pretensje i co zrobił tym razem, znów zupełnie nieświadomie, napotkał falę kolejnych wyrzutów, z których właściwie niewiele rozumiał.
Zmarszczył jedynie brwi, patrząc się na nią tak, jakby zaczęła mówić w jakimś pradawnym języku.
— Dong... Rowena? — zapytał w końcu, milcząc jeszcze chwilę.
Ostatecznie, nie wytrzymując już tej całej sytuacji, ani tym bardziej oburzenia Roweny, wybuchnął ciepłym śmiechem, powoli podnosząc się z miękkiego dywanu, by i jej pomóc wstać. Faktycznie, Dong Rowena brzmiało raczej osobliwie, i sam NamGi nie przepadał za swoim nazwiskiem, uważając je za trochę śmieszne (zwłaszcza kiedy porównywał je z innymi chińskimi personaliami, które na ogół nie brzmiały tak kiczowato), ale nie sądził, że była to aż taka tragedia, jaką Rowena próbowała wykreować.
— No już, uspokój się. To tylko nazwisko, chyba mogło być gorzej, nie? — zaśmiał się pod nosem, spoglądając na nią rozbawiony, podejrzewając, że jej świat właśnie się załamał, w trakcie kiedy on miał ubaw swojego życia.
W zasadzie, kiedy powtórzył to w głowie kilka razy, zaczęło mu się podobać, nawet jeśli było to najprawdopodobniej najgłupsze upodobanie w całym jego życiu, dotyczące dziewczyny, którą znał zaledwie parę dni.
— Dziękujemy za Pana wróżby, musimy już iść — zaśmiał się, wychodząc prędko z dusznego pomieszczenia, uważając to za idealny moment do ewakuacji.
Kiedy kierowali się w stronę głównego wyjścia, tym, za którym w najlepsze trwał bal walentynkowy, NamGi zastanawiał się, czy powinien wspomnieć Rowenie o jego nazwisku; nieznacznie bał się jej reakcji, głównie dlatego, że faktycznie nie było ono ani ładne, ani estetyczne.
— Wiesz — zagaił rozmowę z głupim uśmiechem, drapiąc się wzdłuż szyi, kiedy przemierzali opustoszałe już korytarze.
Dong podejrzewał, że wszyscy już dawno bawili się na balu.
Dong podejrzewał, że wszyscy już dawno bawili się na balu.
— To moje badziewne nazwisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz